Podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy, największego święta biegowego w Polsce, świetnie spisał się bielszczanin Jarosław Gniewek. Reprezentant stowarzyszenia Ultra Beskid Sport pokonał rywali z Polski i zagranicy w konkurencji najtrudniejszej. jarek_gniewek Iron Ran to wyzwanie dla najlepszych biegaczy. W ciągu trzech dni zawodnicy rywalizowali w ośmiu biegach. Łącznie przebiegli 118 kilometrów. Mało spali, rywalizowali o rożnych porach dnia, na rożnych dystansach i przewyższeniach. Jarosław Gniewek od samego początku biegł w czołówce. W kolejnych biegach zajmował miejsca od pierwszego do czwartego. Zawodnik z Bielska-Białej na trasie Iron Runa o prym walczył m.in. z Eduardem Hapakiem z Ukrainy, który legitymuje się świetnym rekordem życiowym w maratonie – 2 godziny 20 minut.

Przed niedzielnym maratonem Gniewek miał prawie 20 minut przewagi nad drugim zawodnikiem. Bielszczanin podczas ośmiu biegów dwa razy korzystał z pomocy lekarskiej. Po biegu górskim na 36 km i po maratonie. W odniesieniu znaczącego sukcesu nie przeszkodziło mu to.

Gniewek całego Iron Runa pokonał w 8 godzin 47 minut i 26 sekund. Drugi na miecie Oskar Mika z Bydgoszczy stracił do niego nieco ponad 6 minut. Wspomniany Ukrainiec był trzeci. – Iron Run to ciekawa lecz bardzo wymagająca rywalizacja podczas PZU Festiwalu Biegowego. Mając na uwadze doświadczenie z roku poprzedniego i znając swoje słabsze i mocniejsze strony, zmuszony byłem mocno zaatakować na biegu górskim. Początek jednak należał do moich rywali, trzech głównych pretendentów do zwycięstwa w całej klasyfikacji odskoczyło na kilkaset metrów, a ja utrzymywałem tempo startującego na 100 km Marcina Świerca – najlepszego ultramaratończyka w Polsce. Ten również przed wbiegnięciem na pierwszy szczyt [Jaworzyna Krynicka -red.] ruszył mocniej zostawiając mnie z bardzo słabym oświetleniem. Teren był trudny, błoto, kamienie, korzenie itp. Skupienie na tym, aby dobrze postawić stopę na wąskiej ścieżce zaowocowało zderzeniem czołowym z powalonym drzewem. Od tego momentu biegłem bez żelków, z krwawiącą raną i latarką trzymaną w dłoni. Strach i adrenalina pomogły dogonić uciekającą grupkę biegaczy. Kolejne 30 minut to było wyczekiwanie na kolejno wykruszających się zawodników. Jako, że dobrze czuję się na zbiegach, postanowiłem zaatakować. Dzięki temu uzyskałem dużą przewagę. Ostanie kilkaset metrów, to była prawdziwa mordęga. Decydującym jednak biegiem był niedzielny maraton. Nic nie wskazywało, że mogę mieć problemy, wszak pamiętam trasę z zeszłego roku (przegrałem w ten czas z Edim Hapakiem z Ukrainy), pokonałem 42,195 metrów w czasie nieco ponad 2 godzin i 43 minuty. Niestety tym razem i zmęczenie i problemy żołądkowe spowodowały, że ledwo dotarłem do mety z czasem o 25 minut gorszym względem edycji 2013. Na mecie chyba jeszcze nigdy nie byłem tak wycieńczony [potrzebna była pomoc medyczna i kroplówki z glukozą i elektrolitami- red.], a zarazem szczęśliwy. Ogólne zmęczenie narastające po każdym biegu, niewyspanie, ból mięśni, stawów i ścięgien powodowały, że głowa mówiła "koniec". Dlatego cieszę się, że z samym sobą wygrałem. Właściwie teraz mam świadomość, że dotarłem do mety nie siłami mięśni nóg, ale dzięki głowie – podsumował wyczerpujące trzy dni Gniewek.

gniewek jarek