Z jednym klubem – bialską Stalą – związany jest od przeszło 50 lat! O piłce nożnej – tej dawnej i współczesnej – mógłby opowiadać bardzo długo. Jan Linnert, obecny kierownik drużyny BKS-u, wcześniej zawodnik i szkoleniowiec, w rozmowie z portalem SportoweBeskidy.pl, w STREFIE WYWIADU.

jan_linnert2

SportoweBeskidy.pl: Piłka nożna z dawniejszych czasów, a obecnych to dwa odmienne bieguny... Jan Linnert: Najciekawsze było w tym wszystkim to, że graliśmy najwyżej w II lidze, a więc obecnej I lidze. Dwa razy zabrakło nam po jednym punkcie do awansu. Raz „wyśmigał” nas GKS Tychy, raz GKS Katowice. Na stadionie BKS Stal były wówczas takie mecze, na które przychodziło po 15 tysięcy ludzi! Kibice chcieli oglądać dobrą piłkę i taką im pokazywaliśmy. Jeździliśmy na mecze nawet na drugi koniec Polski, np. do Szczecina i okazywało się, że i tam przyjeżdżali za nami kibice z Bielska.

SportoweBeskidy.pl: Czego zabrakło, by wówczas piłka ekstraklasowa gościła w Bielsku-Białej? J.L.: Nie mogę tego powiedzieć (śmiech). Gdyby w jednym momencie nam ktoś pomógł bylibyśmy w wyższej lidze. Ale mówiąc całkiem poważnie – trochę szczęścia na pewno nam zabrakło. Ryszard Dziopak, ówczesny dyrektor FSM, powiedział, że na fiatach wjedziemy do ekstraklasy. Ale widocznie te fiaty były zbyt wolne.

SportoweBeskidy.pl: Na pewno były jednak mecze, które pamięta się do dziś? J.L.: Były oczywiście takie mecze. Uważam, że te wszystkie lata w piłce nożnej, to bardzo fajny kawałek życia. Do dziś pamiętam niektóre sytuacje i je przeżywam na nowo, gdy drużyna BKS-u gra mecze. Mieliśmy dobrych zawodników, jak Eugeniusz Kulik, Czesław Maruszka czy Jan Satława i naprawdę dobry zespół, ale czegoś jednak brakowało. A najbardziej pamiętny? Chyba ostatni mecz pod wodzą Antoniego Piechniczka w Bielsku-Białej. Przyjechała do nas walcząca o mistrzostwo Stal Rzeszów. Wygraliśmy ten mecz bodajże 2:0. Po nim wsiadłem do pociągu i pojechałem na wczasy do Ustronia Morskiego. Od tygodnia była tam już... moja żona. A ja musiałem dokończyć sezon przed wakacjami.

jan_linnert3

SportoweBeskidy.pl: Wspomniał Pan o znamienitych piłkarzach. Ale były też inne znane osobowości, z którymi miał Pan styczność. Antoni Piechniczek, Józef Młynarczyk... J.L.: Antoniego Piechniczka cenię bardzo wysoko. To naprawdę dobry fachowiec, z takim wyczuciem, które rzadko się spotyka. Nie dam złego słowa na niego powiedzieć. Do dziś jesteśmy, jak starzy przyjaciele, nigdy nie było z nim problemów jak dla mnie. Z „Józkiem”, od czasów, gdy przyszedł do nas w 1972 roku z Nowej Soli, mam również dobre wspomnienia. Był to świetny kolega. Cenię go. Nie gramy ze sobą 35 lat, a utrzymujemy kontakty. Są choćby wymieniane życzenia świąteczne i gdziekolwiek jesteśmy i spotykamy się z chęcią ze sobą rozmawiamy.

SportoweBeskidy.pl: W samym futbolu sporo się chyba zmieniło? J.L.: Nie da się za bardzo tego porównać. Kiedyś grało się inaczej. Dziś jest większa wytrzymałość, więcej biegania. Liczy się wynik i dąży się do tego wszelkimi sposobami. Zastanawiam się czasem nad jedną kwestią. 25 lat grałem w piłkę i nigdy nie było zerwanych więzadeł i tak poważnych kontuzji, jak dziś. Nie wiem z czego to wynika. Może za dużo jest obciążeń. W moich czasach poważną kontuzją była łąkotka. Porównywać natomiast ciężko. Do dziś słyszy się czy Pele był naprawdę tak dobry. Są tacy, którzy się nie zgadzają, że był najlepszym piłkarzem na świecie. Z czego wynika, że Lewandowski w Borussii Dortmund gra tak dobrze, a w kadrze już nie. Jest po prostu w otoczeniu innych ludzi i inaczej gra wychodzi.

SportoweBeskidy.pl: Emocjonowaliśmy się ostatnio meczami reprezentacji Polski, której ciągle czegoś brakuje... J.L.: W tym zespole jest chyba za dużo gwiazd, a reszta zawodników trochę odstaje. Opcje są dwie. Albo trenerzy nie dokonują właściwej selekcji, albo mamy słabych zawodników. Pewnie prawda leży gdzieś pośrodku. Błaszczykowski, Lewandowski czy inni potrafią w swoich klubach grać na wysokim poziomie, a w kadrze im nie idzie. Musimy zacząć patrzeć na to, że szkolenie młodzieży od najmłodszych lat nie jest dobre. Wyjątkiem może być właściwie tylko Legia Warszawa. U nas kończąc wiek juniora pyta się o pieniądze. Kiedyś grano, żeby w przyszłości coś osiągnąć. Czuło się przywiązanie do barw klubowych, a dziś nie tu, to gdzieś indziej dostanie się angaż i nie jest to żadnym problemem.

SportoweBeskidy.pl: Po części można tu przywołać bielską „świętą wojnę”. J.L.: Kiedyś, jak był mecz BKS – BBTS na „Włókniarzu”, to mogliśmy mówić o prawdziwej świętej wojnie. Łopaty zza płotów leciały na boisko! Tadeusz Walas był wówczas naszym trenerem i w pamięci utkwiła mi taka sytuacja, gdy przyszedł do nas do szatni. Kazał wyjść obu bramkarzom, w tym i mnie, a drużyna wybierała kto ma bronić. Tak się składa, że chłopcy postawili wtedy na mnie. Wygraliśmy, a był to mecz decydujący o awansie do klasy wyższej. To już 45 lat minęło od tego czasu...

jan_linnert4

SportoweBeskidy.pl: Pełnił Pan w przeszłości rolę „strażaka” gaszącego pożary w charakterze awaryjnego trenera. J.L.: Nazwałbym to epizodem. To nie jest łatwy chleb, trzeba mieć odpowiednią naturę, by być trenerem. Dziś trzeba podejmować w drużynie różne działania. Ja mimo wszystko przywiązuję się do ludzi i pewnych rzeczy. Miałem różne przypadki w okresie, gdy byłem trenerem. Kiedyś na zgrupowaniu dwaj zawodnicy pobili się. Jeden z chłopaków został ukarany finansowo i miał przeprosić kolegę, a skończyło się tak, że ten pobity jeszcze przepraszał.

SportoweBeskidy.pl: Tymczasem od wielu lat pełni Pan obowiązki kierownika zespołu, który obecnie gra na szczeblu III ligi. J.L.: Uściślijmy – dokładnie od 30 lat! W 1983 roku zostałem kierownikiem drużyny i jedynie tydzień nie pełniłem tej funkcji, gdy byłem w szpitalu. Leżałem na oddziale w Bystrej. Chłopcy grali mecz na Koszarawie. W pewnym momencie słyszę gwar na korytarzu. Okazało się, że cała drużyna przyjechała autobusem wprost z wygranego spotkania wyjazdowego. Zespół przyjechał w odwiedziny do kierownika. Było to miłe wydarzenie. A z BKS-em jestem związany od... 1956 roku, a więc 57 lat. Zaczynałem w trampkarzach jako napastnik. Później był taki trener, który wstawił mnie do bramki. Grałem w piłkę ręczną w reprezentacji szkoły jako bramkarz i na tej pozycji ówczesny trener piłkarskiej drużyny zobaczył mnie. Mówi więc na zajęciach, żebym się ubierał do bramki. I tak już zostało. Tym trenerem był Wiktor Olszowski.

SportoweBeskidy.pl: Na koniec – o co walczy dzisiejsza, trzecioligowa bialska Stal? J.L.: O jak najlepszy wynik. Na dziś najważniejsze, by załapać się do „czwórki”. Wygranie „ósemki”, po połączeniu dwóch grup III ligi, nie gwarantuje awansu. Jest sporo różnych zmian w regulaminie rozgrywek i nie wiadomo do końca co z tego wyniknie. W każdym razie awans wywalczyć jest bardzo ciężko.

SportoweBeskidy.pl: Dziękuję za rozmowę. J.L.: Dziękuję.

jan_linnert