Wszystko ma swój czas, wszystko kiedyś zaczyna się, a później kończy. Po stoczeniu 120 amatorskich pojedynków, we wrześniu 2004 roku, Tomasz Adamek wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Chyba nikt – włącznie z samym zainteresowanym oraz jego najbliższymi – nie zakładał, że za oceanem „Góral” osiągnie tak wiele. Wspiął się na sam szczyt! Dziś z bokserskiej sceny schodzi bezpowrotnie jako POSTAĆ...

MN felieton „Góral” z Gilowic boksem zainteresował się w czasach szkoły podstawowej. Gdy miał 12 lat rozpoczął treningi w Góralu Żywiec. Już wówczas jego trenerzy widzieli, że Tomek ma do tego sportu talent i możliwości, ale również charakter, bez którego nie da się zajść daleko w zawodowym boksie. W 2000 roku miał startować na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney, ale przygotowania przerwał. Zdecydował o przejściu na zawodowstwo pod okiem trenerskim Andrzeja Gmitruka. Na Starym Kontynencie wygrał kilka trudnych walk. Otworem kariera stanęła jednak przed Adamkiem w 2004 roku, gdy związał się z promotorem Donem Kingiem. Miał też na wstępie przygody za oceanem pięściarskiego farta.

Nieoczekiwanie jeszcze końcem 2004 r. „Góral” otrzymał propozycję walki o pas mistrza świata WBC, gdy pozbawiono supremacji Antonio Tarvera. W ringu, w maju roku następnego, bokser z Gilowic stoczył krwawą, dramatyczną i heroiczną walkę z Paulem Briggsem. Wygrał na punkty. I rozkochał w sobie nie tylko rodaków w kraju i towarzyszących mu w Chicago, ale także bokserskich ekspertów ze zdumieniem oglądających Polaka w akcji.

Pojedynków, w których Adamek udowadniał swoją sportową klasę było wiele na przestrzeni kolejnych lat. Znów głośno mówiło się o konfrontacji z Briggsem. Rewanż, w równie spektakularnych okolicznościach, także padł łupem gilowiczanina. Tylko małą rysą na wizerunku pięściarskim „Górala” stała się porażka z Chadem Dawsonem, pierwsza w karierze. Adamek przegrał wówczas wyraźnie, zasłużenie. Nie był do pojedynku dobrze przygotowany.

Miliony polskich kibiców w „Górala” wciąż wierzyło. Na walki czekało się tygodniami, później wstawało bez względu na późną porę. Pamiętam, jak w redakcji Sportowych Beskidów przed laty pojedynki z udziałem Tomka Adamka uwzględnialiśmy w... nocnym dyżurze redakcji! Nikt nie bronił się przed pisaniem o 3, 4 czy 5 nad ranem. Z „Góralem” chciało się walkę przeżywać i opisywać kolejne epickie momenty. Adamka traktowałem – i dziś mogę potwierdzić słuszność owych poglądów – jako spełnienie marzeń nas wszystkich o Ameryce, o sportowym sukcesie w wielkim świecie „z naklejkami made in Poland na czole”.

Adamek w tzw. międzyczasie przeszedł do wagi ciężkiej. Nie oszukujmy się – był to krok za sportową sławą w parze z pokaźnymi gażami za ringowe bitwy. Wysłał na emeryturę swojego przyjaciela sprzed lat Andrzeja Gołotę. I była to jedyna walka, w której... „Góral” miał mniejsze niż zawsze wsparcie. A że królewska kategoria nie dla niego przekonaliśmy się we wrześniu 2011 roku na Stadionie Miejskim we Wrocławiu. Marzenia najlepszego polskiego pięściarza brutalnie zweryfikował Witalij Kliczko. Już wtedy bokser z Gilowic nie był tym samym zawodnikiem, co wcześniej. Wraz z przejściem do wyższej wagi ograniczone zostały jego największe atuty – szybkość i dynamika.

Rok 2014 to schyłek kariery Tomasza Adamka. Porażka z Arturem Szpilką to znak nieubłaganie płynącego czasu. Dziś nie możemy ze stuprocentową pewnością stwierdzić, czy „Górala” w ringu jeszcze zobaczymy. Jeśli tak – chyba tylko po to, by godnie pożegnać wielką postać polskiego boksu zawodowego, której również nam będzie brakować. Tomka Adamka pamiętać będziemy także dlatego, że „nie zapomniał, skąd przybył do Ameryki, nie zapomniał, gdzie się urodził”, jak przypominają towarzyszące „Góralowi” w trakcie kariery dźwięki utworu Funky Polaka. Za te wszystkie wspaniałe emocje i wzruszenia – DZIĘKUJEMY!

PS. Mam nadzieję, że Tomasz Adamek zostanie przy sporcie. Teraz jest potrzebny tu – w Polsce, na Żywiecczyźnie. Nie w Ameryce.

Marcin Nikiel Redaktor Naczelny Portalu SportoweBeskidy.pl