Poziom sędziowania w Polsce - czy nawet na świecie - to problem powszechny. Nierzadko zdarzają się arbitrzy z "przypadku", którzy - jak zwykli mówić kibice - pomylili pokój sędziowski z gabinetem lekarskim o specjalizacji: okulista. Niestety, nie inaczej jest w Beskidach, gdzie sędziów regularnie przybywa, lecz o wątpliwej jakości. Oczywiście - nie można mierzyć wszystkich jedną miarką, bo zdarzają się rozjemcy, którzy z powołaniem się nie pomylili. Mowa tu między innymi o Dawidzie Bukowczanie, Tomaszu Wajdzie - to beskidzkie przykłady z najwyższej półki. Nie sugeruję oczywiście, że każdy ma być na poziomie centralnym tak, jak przywołani, ale... litości. Niektóre decyzje "naszych" sędziów przyprawiają o zgrzytanie zębów, a o traktowaniu ich Z PRZYMRUŻENIEM OKA nie ma mowy. Za to dostają przecież pieniądze!
 
Najbardziej szkoda mi w tym wszystkim zawodników. Trenować - w niektórych klubach nawet codziennie - po to, by w sobotę wyjść na boisko i niekoniecznie decydować o losach spotkania? Wiadomo - "ja mam gwizdek, ja mam władzę". Nieco śmieszą mnie kary dla trenerów, czy kierowników drużyn za "niesportowe zachowanie". Sędzia w pomeczowym protokole może napisać wszystko, bo i tak nie będzie to zweryfikowane. Inaczej ma się sytuacja, gdy skargi na rozjemców piszą przedstawiciele klubów. Tu zawsze znajdzie się sposób, by kary uniknąć. Możemy mówić w tej sytuacji o niesprawiedliwości porównywalnej do pojedynku Pudzianowskiego z "Popkiem". Niby przed walką każdy ma szansę, ale i tak wiadomo kto jest "pewniakiem".

Takie refleksje mnie naszły po oglądnięciu w ten weekend trzech meczów "okręgówki".