Są w naszej piłce rzeczy, które nawet filozofom się nie śniły. Wiele osób obserwujących krajowe rozgrywki uznawało Podbeskidzie za najmniej widowiskowo grający zespół naszej ligi. I nagle to „brzydkie kaczątko” przemienia się w „pięknego łabędzia”, który w meczu ze Śląskiem stwarza widowisko, jakiego kibice przy Rychlińskiego na tym poziomie jeszcze nie przeżyli. Brawo!

iwanow_big Szkoda, że nie „poszły” za tym także trzy punkty, ale taka jest ta nasza liga. Dziwna, nieprzewidywalna, często pozbawiona logiki. Grasz dobrze, nie wygrywasz, grasz słabo, sięgasz po całą zdobycz. Od dawna jednak wiemy, że futbol jest niesprawiedliwy. Choć zauważając dobrą grę „Górali” nie można pominąć też faktu, że i Śląsk mógł sięgnąć w piątek po całą pulę. To także dzięki wrocławianom zobaczyliśmy „widowisko pełną gębą”. Do tego potrzebna jest otwarta gra dwóch drużyn. A że było dużo błędów? Bez nich nie byłoby tylu wrażeń. I sześciu goli.  

Zawsze byłem za tym, aby zespół grał przede wszystkim w piłkę, a nie zajmował się głównie „murowaniem” i „lagą” do przodu. Drużyna wreszcie przejawiała ochotę do gry, ale nie tylko pod względem zaangażowania i odpowiedzialności za piłkę było lepiej. Środek pola funkcjonował jak należy, a Anton Sloboda i Maciej Iwański zagrali dużą liczbę dobrych piłek, dzięki temu było tyle sytuacji. Mimo, że Piotr Malinowski nie miał najlepszego dnia, a Mikołaj Lebedyński zagrał nawet gorzej, niż w swoim debiucie. Jan Blażek wszedł znowu z ławki i znowu – tak, jak w Chorzowie – zrobił różnicę.

Czech ma olbrzymi potencjał, choć był on wcześniej dość głęboko ukryty. Przy bramce na 2-2 zwracam uwagę nie tylko na sposób wykończenia przez niego akcji, ale przede wszystkim na fakt, jak „super-rezerwowy” przyblokował próbującego biec za nim  Calahorro, który starał się naprawić swój błąd, gdy wyłożył rywalowi piłkę. Zostawiona z tyłu ręka, subtelne chwycenie za koszulkę, zatrzymały zapędy Hiszpana. Blażek także w innych sytuacjach wie, jak wystawiać górne kończyny, jak się zastawić, by rywal miał kłopot by odebrać mu piłkę. Tak zachowuje się „napadzior” przez duże „N”.  Oczywiście, łatwiej wejść na boisko w 60. minucie, niż grać od początku, ale myślę, że za tydzień „Lebo” odpocznie, a Blażek wyjdzie w pierwszym składzie w Krakowie przeciw Wiśle.

Skąd taka metamorfoza drużyny i Blażka właśnie? Nie było żadnej czarodziejskiej różdżki, ani zaklęć. Po dramatycznym w kontekście jakości meczu z Cracovią, zespół spotkał się w jednym z beskidzkich lokali na tak zwanym „wkupnym” nowych zawodników. Integracyjne spotkanie dało efekt, bo nastąpiła na nim burza mózgów i „starszyzna” dała do zrozumienia paru zawodnikom, że oczekuje od nich więcej. Blażek do tego momentu sprawiał wrażenie nieco obrażonego, na cały świat i otoczenie, że nie gra. Dobrze, że także dzięki kolegom z zespołu doszedł do słusznego wniosku, że właśnie takimi wejściami, jak z Ruchem i Śląskiem może zyskać zdecydowanie więcej. I dać więcej drużynie. Pewności siebie mu nie brakuje. W Krakowie też ją zauważono.

Byłem w sobotę na meczu „Białej Gwiazdy” z Widzewem (na obserwacji spotkałem asystenta Leszka Ojrzyńskiego, Grzegorza Opalińskiego) i wiem, że w sztabie kolejnego rywala wyczuwa się respekt przed Podbeskidziem i Blażkiem. Wisła w meczu ostatniej kolejki sezonu zasadniczego, nawet mimo tego, że gdy piszę te słowa jest jeszcze na ligowym podium, nie będzie faworytem.