Moje mundiale
Podobno każdy ma takie mundiale, na jakie zasługuje. Te nasze, własne mundiale to osobiste sportowe wyczyny, to bliskie obcowanie ze sportem, które sobie cenimy i tak to już funkcjonuje. Wyczyny i rekordy, te wielkie i te małe, i ciągła fascynacja sportem. Już od przysłowiowej kołyski miałem w głowie i sercu tę sportową nutę.
W moim rodzinnym Białymstoku dziecięcymi siłami wybudowaliśmy własne trawiaste korty tenisowe, taki nasz mały Wimbledon, na którym wyżywaliśmy się zdezelowanymi rakietami tenisowymi, a kilka piłek tenisowych było naszym największym skarbem. Rozbudzało to naszą dziecięcą wyobraźnię sportową, choć nawet nie marzyliśmy o tym, żeby kiedykolwiek zobaczyć ten prawdziwy, oryginalny Wimbledon. Aż trudno uwierzyć, ale fascynował nas bardzo skok o tyczce. I na podwórku wybudowaliśmy coś, co przypominało prawdziwą skocznię. I na leszczynowej żerdzi biliśmy rekordy podwórka. Fascynowała mnie też lekkoatletyka, potem na studiach koszykówka i to był mój prywatny mundial, bo założyłem biało-czerwoną koszulkę z orzełkiem i wystąpiłem w reprezentacji Polski juniorów na turnieju wielkanocnym w Pradze.
Od prawie pół wieku mam już swoje mundiale w Bielsku-Białej. Boks w BBTS, siatkówka kobiet w BKS, wspieranie piłkarzy BKS, kiedy prowadził ich Antoni Piechniczek. A od kilku lat mój mundial to Górale z Podbeskidzia, którzy sławią nasz region i miasto, i których my sympatycy sportu mamy w swojej głowie i sercu.
Ale tak już bez żartów i na poważnie, to mój pierwszy prawdziwy mundial odbył w się w 1974 roku. Uczestniczyłem w nim na stadionach jako obserwator. Nazywał się Weltmeisterschaft i odbywał się w RFN. Działo się to dokładnie 40 lat temu, ale świetnie to wszystko pamiętam. I to jak wyjeżdżałem na te pamiętne mistrzostwa świata, co tam widziałem i co przeżyłem. Trudny do zdobycia paszport, ciężko osiągalna wiza niemiecka, niedostępna waluta tamtego kraju, jaką były marki. To wszystko dziś brzmi, jak jakaś niedorzeczność. Ale tak było. To były bariery trudne do pokonania. Ale i to nie zapewniało udziału w wyjeździe na mistrzostwa świata. Każdy uczestnik wyjazdu musiał zdobyć akceptację i poparcie oraz pozytywną, polityczną opinię działaczy związku młodzieży socjalistycznej. W Bielsku-Białej młodzi aktywiści komunistycznej młodzieżówki zakładający odświętne, czerwone krawaty mieli swoje biura nad restauracją Patria na wzgórzu i tam wydawali te opinie. To jeszcze nic. Przed wyjazdem na tzw. zachód, do imperialistycznego kraju, jakim był RFN na te mistrzostwa świata, musieliśmy na Stadionie Śląskim w Chorzowie odbyć trzydniowe szkolenie na temat wyższości bloku komunistycznego, w jakim znajdowała się wtedy PRL nad zachodnim imperializmem w RFN. Wykładowcami byli często ludzie, którzy są dzisiaj autorytetami mediów głównego nurtu, a wtedy byli pracownikami aparatu ucisku. Dziś nas pouczają z ekranów telewizorów, jak mamy żyć czy godnie postępować. To taki folklor przeniesiony z tamtych czasów w dzisiejszą rzeczywistość. Ale każdy kibic drużyny Kazimierza Górskiego, Kazimierza Deyny, Grzegorza Lato czy Andrzeja Szarmacha powinien być uświadomiony politycznie.
Ale chyba nie był. Bo po tym turnieju mój autobus do Polski wracał prawie pusty. Kto miał szansę wybierał wolność w RFN. Aż trudno w to wszystko uwierzyć, ale tak było. A w autobusie miałem znakomite towarzystwo. Wspaniałą osobą była Maria Górska, żona trenera tysiąclecia pana Kazimierza oraz Antoni Piechniczek, obiecujący młody szkoleniowiec piłkarzy BKS Bielsko-Biała. Ale najważniejsza była postawa naszych wspaniałych piłkarzy tamtej drużyny. Do dziś pamiętam wszystkie szczegóły słynnego meczu na wodzie, na leśnym stadionie we Frankfurcie nad Menem. Siedziałem wtedy wśród grupy brazylijskich kibiców, którzy gorąco oklaskiwali biało-czerwonych.
Do dziś wspominam pobyt na mistrzostwach świata w USA w 1994 roku. Pełne stadiony widzów, choć zainteresowanie soccerem w tym kraju dopiero się rodziło. Wokół stadionów znajdowały się ogromne połacie, gdzie całe rodziny amerykańskie grillowały i spędzały czas przy pięknych piłkarskich obiektach. Żywe mam wspomnienia z mistrzostw świata z Korei i Japonii w 2002 r. Nowoczesne obiekty, a tuż obok nich rozległe pola ryżowe, uprawy różnych roślin, bo tam ziemia ma swoją wielką wartość. I rozczarowanie grą drużyny Jerzego Engela. Wiele wspomnień i przeżyć z tych imprez opisałem w licznych felietonach w tamtych czasach, a wiele pamiątek przywiezionych z mistrzostw świata, bo uczestniczyłem w 7 takich turniejach, zdobi moje mieszkanie i odświeża tamte chwile.
Te piękne turnieje zwane dziś mundialami, a odbywane co 4 lata, to bardzo ważne wydarzenia w życiu sportowym, ale tak właściwie to najważniejsze są te nasze, własne mundiale, te nasze fascynacje sportowe, które przeżywamy na co dzień. A jednak mi żal, że nie możemy oglądać biało-czerwonych na boiskach w Brazylii. Bo i tam dotarłem i przebywałem na cudownym stadionie Maracana w Rio de Janeiro. Szkoda, że nie ma tam dziś biało-czerwonych...
Ze sportowym pozdrowieniem Sławomir Wojtulewski