Skoczowianie o sporym nieszczęściu mogli już mówić nim mecz się rozpoczął, wszak na pięć minut przed pierwszym gwizdkiem podczas rozgrzewki uraz zgłosił Kamil Sornat. Z tej okazji niejako "skorzystał" Marcin Jaworzyn, który pierwotnie spotkanie rozpoczynać miał na ławce rezerwowych. 

- Pierwszy kwadrans meczu już wszystko ustawił tak naprawdę - mówił nam po ostatnim gwizdku załamany Mirosław Szymura, trener Beskidu. Jego podopieczni już w 5. minucie - Ireneusz Trojanowski przegrał pojedynek sam na sam z Arielem Mnochy - skapitulowali. A był to zaledwie początek. W kolejnych 10. minutach beniaminek IV ligi grę od środka boiska rozpoczynał dwukrotnie. Wpierw Trojanowski był bezradny wobec nieporadności skoczowskiej defensywy, następnie niewiele więcej mógł wskórać, gdy "golem życia" popisał się Mnochy. 3:0? Mało. W 26. minucie Mateusz Rajca wykorzystał stały fragment gry swojego zespołu. - Na drugą połowę wychodziliśmy już tylko po to, by zakończyć to z jakimś honorem - dodaje Szymura, który niemałe pretensje może mieć do Jaworzyna. On swoim kolegom mógł dać iskierkę nadziei w premierowej odsłonie gry. Mógł, ale przegrał pojedynek "oko w oko" z bramkarzem. 

Drugie 45. minut - jak łatwo się domyślić - przebiegały w podobnym tonie do tych pierwszych. Choć z tego miejsca warto zaznaczyć, że skoczowianie lepiej sprawowali się w obronie. Na dowód tego niech zaświadczy tylko jedna stracona bramka. 
Ostatni raz tego dnia Trojanowskiego do kapitulacji zmusił ustalający rezultat "demolki" Dawid Gajewski