Mecz z GKS-em dobrze ułożył się dla strumienian, którzy w 20. minucie objęli prowadzenie za sprawą trafienia Artura Miłego. Później jednak drużyna z Radziechów przejęła inicjatywę, co też zostało udokumentowane w rezultacie. W 64. minucie Wisła przegrywała 1:4. Czy wówczas w szeregi gospodarzy wkradło się zwątpienie? - Absolutnie nie! - zaznacza trener Wisły, Krzysztof Dybczyński. - Powiedziałem na ławce zawodnikom, że to jeszcze nie koniec spotkania. Że miałem spotkanie, pod gdy byłem trenerem Czarnych, w którym przegrywaliśmy 0:3, później było 2:4, aby na koniec cieszyć się z wygranej. Chciałem, aby - mniej więcej - ten sam scenariusz się powtórzył - mówi nasz rozmówca. 

 

I tak też się stało. Strumienianie dali w końcówce niesamowity pokaz. Dwa razy trafiał doświadczony Bartosz Wojtków, swoje "cegiełki" dołożyli także Łukasz Mozler oraz ponownie Miły i w ostatecznym rozrachunku to Wisła cieszyła się ze spektakularnej wygranej 5:4. 

 

- Jak widać, są takie momenty w meczu, że trzeba uwierzyć w siebie. Podnieść się, mimo że stan jest niekorzystny. W piłce nożnej wszystko jest możliwe. Gratulacje dla mojej drużyny. Zawodnicy pokazali charakter, a takie zwycięstwa budują zespół. Po takim meczu euforia była zrozumiała. Nawet nie będę się czepiać, co do tych 4 straconych goli - uśmiecha się Dybczyński.