Szczęściu trzeba pomóc?
Już od dawna wiadomo, że tak zwane szczęście w sporcie, w ogólnym bilansie, podobno wychodzi na zero. Tak by można mówić podając liczne przykłady, kiedy to naszym faworytom na ogół wszystko pięknie się układa, a potem przychodzi niespodziewane rozczarowanie, choć szczęście – to sportowe – było bardzo bliziutko. Te opinie można niemal wzorcowo jako szablon, zastosować do dwóch niedawnych meczów piłkarzy Podbeskidzia.
Ten szczęśliwy, cudownie uratowany przez Dariusza Kołodzieja, remis na Podlasiu w meczu z „Żubrami”, na parę sekund przed końcem spotkania. I klasyczny nokaut „Górali” w Poznaniu w piątek, w ostatniej sekundzie pojedynku z Lechem, kiedy to po rzucie wolnym i stracie bramki arbiter Adam Lyczmański z Bydgoszczy już nawet nie wznowił gry i zakończył spotkanie. Niby podobne, jakby w lustrzanym odbiciu widoczne zdarzenia, ale to tylko na pozór.
Niech szczęście pomaga sportowcom, podobno sprzyja tym lepszym. I nie mam nic przeciwko temu. Szczęście ma sprzyjać nie tylko sportowcom w ich rywalizacji, ale i każdemu z nas w codziennym życiu. Pełna zgoda, akceptacja – i tego sobie i wam życzę. Ale jest jeszcze coś, na co nie mogę się zgodzić i na to nie powinno być przyzwolenia. Bo też mówi się, że właśnie szczęściu trzeba pomóc. I chodzi właśnie o ten mały, słowny niuansik, niby bez znaczenia, ale w wymiarze takich wydarzeń, jak zawody sportowe jest to zachowanie naganne, jest to nie fair.
Bo właśnie pan Adam Lyczmański przez cały mecz w Poznaniu pomagał szczęściu zespołu Lecha Poznań. Robił to wyraźnie, bezwzględnie, niektórzy widzieli w tym wyrachowanie i cynizm. Powiem odważnie, prowadził ten mecz w ten sposób, by sprzyjać gospodarzom. Tak to widziałem nie tylko ja, ale i wielu obserwatorów tego pojedynku. Cały mecz sędziował tak, by pomóc szczęściu „Kolejorza” i przeciwko szczęściu Górali. I nie wiem czy wynikało to ze słabych kwalifikacji czy czynił to z premedytacją. Ja tego nie rozstrzygnę, ale takie odnoszę wrażenie. Coś mi podpowiada, że mogło to być robione niekoniecznie z zamiarem czynienia krzywdy „Góralom”, ale też z powodów całkiem prozaicznych takich, jak brak umiejętności i pewnych powiązań.
Bo skąd nagle tylu znawców futbolu w Bydgoszczy? Sędziowie Ekstraklasy – Daniel Stefański, Bartosz Frankowski, Adam Lyczmański i Marcin Boniek, bratanek sternika PZPN-u. A dyrektorami w PZPN są i odgrywają aktualnie wielką rolę w polskim futbolu niedawni bezrobotni jeszcze trenerzy – Dariusz Pasieka i Stefan Majewski, których z ulgą pozbyły się kluby. Jasne, że też z... Bydgoszczy! Ciekawe ile to futbolowych talentów i to w różnych dziedzinach pochodzi z tego miasta. Oczywiście nie widzę tutaj żadnego związku z tym, że swoje funkcje sprawują z chwilą od kiedy za sterem PZPN zasiadł Zbigniew Boniek, również z Bydgoszczy. To oczywiście przypadek. Każdy kto uważa inaczej sięga po obrzydliwe insynuacje.
Szczęście w sporcie? Trzeba mu pomóc. Tak, jak to czynił w Poznaniu Adam Lyczmański – jasne, że z Bydgoszczy. I ważne, że pomagał szczęściu komu się należy. A więc szczęściu trzeba pomóc?! Znam od dziesiątków lat polskie, futbolowe życie i nie jestem tym zaskoczony, ani nawet oburzony. Przyjmuję to jednak z uśmiechem politowania i wstydu. I może byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie chodziło o poważne sprawy. Nie można temu pobłażać. Myślę, że niska pozycja polskiej piłki nożnej to właśnie efekty działania opisanych tu przykładów panów Pasieki, Majewskiego, Stefańskiego, Frankowskiego, Lyczmańskiego i Marcina Bońka. Przypuszczam nawet, że może nie jest to wynikiem ich złej woli, ale wynikiem brakiem umiejętności w wykonywaniu obowiązków. I to się mieści w tych schematach, w których używa się słów takich, jak kumoterstwo, kolesiostwo, nepotyzm. Ale fakt jest faktem, że pozbawiło to „Górali”, w najlepszym jak do tej pory wiosennym występie, jakiejkolwiek zdobyczy punktowej.
Ze sportowym pozdrowieniem Sławomir Wojtulewski