SportoweBeskidy.pl: Pana pierwsza z kilku olimpiad widzianych z bliska?
W.K.:
Moskwa, rok 1980. Pojechaliśmy tam z Romkiem Jurzakiem, wieloletnim sekretarzem BBTS Włókniarz, tzw. pociągiem przyjaźni. Obu nas dopuszczono do wyjazdu, co wcale nie było takie oczywiste. Miasto pamiętam jako pięknie udekorowane, ale całkowicie opustoszałe. Później okazało się, że osoby „podejrzane” eksmitowano z Moskwy na czas Igrzysk Olimpijskich. Była tam jakaś dziwna i straszna zarazem atmosfera stanu wojennego. Wszędzie było dużo policji. Nawet na słynnym stadionie Łużniki, gdzie odbywało się wiele konkurencji co rusz pojawiały się patrole policji na koniach. Po zakończonych biegach zwycięzcy nie cieszyli się rundą honorową, jak to ma miejsce obecnie. Służby porządkowe od razu sprowadzały zawodników do tunelu. Przeżywałem z trybun konkurs skoku o tyczce z Władysławem Kozakiewiczem w roli głównej. Za polskimi sportowcami delikatnie mówiąc nie przepadano tam. Przed próbą „Kozaka” rozległ się przeraźliwy festiwal gwizdów, a ten skoczył i pokazał gest, który przeszedł do historii. Wszyscy byli w ogromnym szoku i... nie wiedzieli się, jak się zachować.

SportoweBeskidy.pl: Cztery lata później do Los Angeles mieliście jechać z reprezentacją siatkarzy, by walczyć o olimpijskie medale. Pan był w sztabie trenera Huberta Wagnera...
W.K.:
I bardzo starannie do tej imprezy przygotowaliśmy się. Na ostatnie zgrupowanie pojechaliśmy do Font-Romeu w Pirenejach. 20 dni po zejściu z gór, według zaplanowanego mikrocyklu treningowego, mieliśmy „złapać” formę. Wypadała wtedy najważniejsza faza turnieju. Niczym grom z jasnego nieba napłynęła do nas wiadomość, że Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zdecydował o wycofaniu się z udziału w igrzyskach. Powód był oczywiście polityczny. Za to, że kraje Zachodu nie pojechały cztery lata wcześniej do Moskwy, cały blok radziecki za wyjątkiem Rumunii zbojkotował imprezę w Los Angeles. Nie pozostało nam nic innego, jak urządzić... balangę (śmiech). A tak na poważnie byliśmy strasznie źli i rozczarowanie. Mieliśmy fajną drużynę, w której z mistrzowskiego składu sprzed kilku lat pozostali Tomek Wójtowicz i Lech Łasko. Mieliśmy wielu młodych, obiecujących zawodników i naprawdę zgraną ekipę. Zresztą najlepsze tego potwierdzenie to wicemistrzostwo Europy, po które sięgnęliśmy rok wcześniej w Berlinie.



SportoweBeskidy.pl: Ale doczekał się pan tej wielkiej imprezy. Los chciał, że w Stanach Zjednoczonych i już w roli głównego trenera męskiej kadry siatkarzy.
W.K.:
Uśmiechnęło się do nas szczęście. W 1994 roku, gdy objąłem reprezentację, rozpoczęliśmy budowę zespołu z myślą o Igrzyskach Olimpijskich, ale jeszcze nie tych, które dwa lata później miały odbyć się w Atlancie, lecz następnych. Do greckiego Patras, by walczyć o olimpijską kwalifikację pojechaliśmy, bo zwolniło się dla nas miejsce. Nie byliśmy faworytem, ale też nie mieliśmy nic do stracenia. Pokonaliśmy gospodarzy 3:2, choć w decydującym secie Grecy wypracowali sobie piłki meczowe. Następnie ograliśmy Hiszpanię, a później Japonię. Myślałem, że kapitan Japończyków popełni jakieś harakiri. Szokiem było dla nich to, że po raz pierwszy od 1964 roku nie uzyskali awansu na igrzyska.

SportoweBeskidy.pl: A same Igrzyska Olimpijskie w Atlancie? Jak pan je wspomina?
W.K.:
Cała ta sytuacja nas zaskoczyła i nie było czasu, aby dobrze się przygotować. Po drodze nie mieliśmy turnieju, który pozwoliłby zbudować nam formę. Mało tego – w Polsce nie było hali z prawdziwego zdarzenia. Trenowaliśmy w Spale, na obiekcie przeznaczonym do lekkiej atletyki. W dodatku w turnieju olimpijskim trafiliśmy do grupy „śmierci” z Kubą, Brazylią, USA, Bułgarią i Argentyną. Tylko z tym ostatnim zespołem wygraliśmy jednego seta. Okrzyknięto to wręcz narodową tragedią, może dlatego, że byliśmy jedynymi przedstawicielami gier zespołowych z Polski. Ja uważałem, że to kapitalny krok w przygotowaniach do olimpiady w Sydney. Do kadry wchodzili stopniowo młodzi wówczas Paweł Zagumny, Piotr Gruszka, Marcin Nowak. Na igrzyskach nie było nas wcześniej przez 16 lat...
Impreza w Atlancie? Wszystko robiło tam niesamowite wrażenie, począwszy od hali, w której graliśmy. Ciężko było znaleźć w niej jakieś punkty odniesienia, co sprawiało nam kłopoty. Gdy byliśmy w Stanach jeden z miejscowych oficjeli zabrał mnie na wiadukt nad ośmiopasmową autostradą i powiedział: „Zobacz, 100 lat temu nie było tu nic, kowboje na koniach przepędzali tędy bydło”. Minął wiek i powstały rzeczywiście kapitalne obiekty, metro dowożące pod samą arenę sportową, imprezy towarzyszące części sportowej, występy, pokazy, zabawy. Niezapomniane przeżycie, gdy wszyscy spotykają się razem na płycie stadionu olimpijskiego podczas ceremonii otwarcia, czy zamknięcia igrzysk.
Ale przyznam, że jako kibic nie chciałbym uczestniczyć akurat w Igrzyskach w Atlancie z jednego powodu. Wyniki podawano ciągle w stopach i calach, a liczyli się przede wszystkim sportowcy amerykańscy. Czasem pomijano kto zdobył medale, skupiając się na miejscach gospodarzy. A dla polskiej reprezentacji olimpijskiej były to wspaniałe momenty. Kilka medali zdobyli zapaśnicy, do tego Renata Mauer, Robert Korzeniowski. Mieszkaliśmy wszyscy na terenie jednego campusu w wiosce olimpijskiej i wspólnie świętowaliśmy każdy medal. Cała ekipa cieszyła się z sukcesu któregoś z polskich sportowców. Piękne to były chwile.



SportoweBeskidy.pl: Później były Igrzyska Olimpijskie w Nagano. Wiktor Krebok na zimowej olimpiadzie?
W.K.:
Byłem już wtedy wiceprezesem Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki i członkiem oficjalnej delegacji do Japonii. Ta impreza to zupełnie inna bajka, znacznie bardziej kameralna w porównaniu do olimpiady letniej. Japończycy, jak to oni – wszystko mieli wspaniale zorganizowane. Nagano to piękne miasto, oddalone nieco od obiektów sportowych goszczących startujących zawodników. Patrząc z punktu widzenia polskiego sportu nie było wielkich oczekiwań. Liczono na skoczków, ale czas Adama Małysza jeszcze wówczas nie nadszedł. Pasjonowałem się hokejem. Czesi, Słowacy, Rosjanie. Oglądanie meczów hokejowych na żywo na olimpijskim poziomie było czymś niebywałym. Świetnie wspominam jazdę figurową na lodzie w wydaniu pań. Podobnie konkurencje biegowe na łyżwach. Ta szybkość, dźwięk łyżew. Żadna telewizja nie jest w stanie tego oddać.

SportoweBeskidy.pl: W Sydney towarzyszył pan paraolimpijczykom.
W.K.:
Zanim w 2000 roku wylecieliśmy na igrzyska, trzy razy z ramienia Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego wizytowałem obiekty w Australii. Poznałem dzięki temu polskiego inżyniera Edmunda Obiałę, głównego wykonawcę potężnego i nowoczesnego stadionu olimpijskiego w Sydney. Igrzyska Paraolimpijskie rozpoczęły się dwa tygodnie po rywalizacji najlepszych zawodników świata. To, co ja zobaczyłem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Sportowcy niepełnosprawni niesamowicie przeżywali swoje sukcesy, ale i porażki. Trudno to zrozumieć i pewnie wyobrazić sobie. Byli w jakimś stopniu pokrzywdzeni przez los, później dawali z siebie wszystko, ale czasami brak szczęścia niweczył ich wysiłek. Nie poddawali się, walczyli, wykazując się niebywałą pasją w tym, co robili. Poza tym uderzające było koleżeństwo między rywalizującymi ze sobą sportowcami.



SportoweBeskidy.pl: Minęło 16 lat. Czekamy z niecierpliwością na sportowe emocje w Rio de Janeiro. Najbliższa jest panu oczywiście siatkówka. Czego mogą spodziewać się kibice?
W.K.:
Całkiem świeże są tak radosne dla nas wydarzenia lekkoatletyczne z Amsterdamu, gdzie Polska wygrała klasyfikację medalową mistrzostw Europy. Za sprawą Anity Włodarczyk, Pawła Fajdka, czy Tomasza Majewskiego staliśmy się w ostatnich latach prawdziwą potęgą w konkurencjach rzutowych. A widać, że młodych następców nie brakuje. Swoje robią specjalne programy uruchomione na przestrzeni lat i dofinansowanie z budżetu państwa przygotowań polskich sportowców do kluczowych imprez. Powstały orliki, rozmaite szkółki, mamy coraz więcej fachowców. A kwestia podstawowa to rzecz jasna obiekty sportowe. To wszystko w połączeniu musi dać wyniki.
Siatkarze? Liga Światowa pokazała, że nasz zespół trochę odstaje warunkami fizycznymi. Weźmy taką Brazylię. Zagrywają potężnie, są mocni fizycznie, atletyczni. By ich ograć będziemy musieli zagrać fantastycznie, bo tylko techniką i sprytem możemy zniwelować atuty większości rywali. Będzie natomiast bardzo, bardzo ciężko. Już w ćwierćfinale wpadamy na mocnego przeciwnika, a tu każdy z każdym może wygrać, bo słabsi z grupy nie wyjdą. Szkoda, że trener Antiga nie zabrał Marcina Możdżonka, który tak pomógł awansować na igrzyska i również tu pokazałby swoje umiejętności w ważnych momentach. Liczymy na Kurka, Mikę, Kubiaka... W Polsce, podczas mistrzostw świata zakończonych dla nas złotem, biało-czerwonych porywali kibice, grało się im wspaniale. W Brazylii nie możemy na to liczyć.

Generalnie zapowiadają się ciekawe Igrzyska Olimpijskie dla każdego kibica. Mnie bardzo interesuje lekkoatletyka. Chciałbym, aby w biegach udało się osiągnąć coś spektakularnego. Może duet Adam Kszczot i Marcin Lewandowski zgarnie medale? Może zaistniejemy na krótszych dystansach? Mam nadzieję, że unikniemy wszyscy słuchania, jak rozczarowujące jest 5., czy 6. miejsce. Sam finał najważniejszej imprezy dla każdego sportowca to fantastyczna sprawa. Pamiętajmy, że tu nikt nie ma innego celu, jak stanąć na podium. Konkurencja jest zatem ogromna.

SportoweBeskidy.pl: Z beskidzkiego punktu widzenia emocji będzie mniej. Osłabł duch idei olimpijskiej na Podbeskidziu?
W.K.:
Mamy ogromne tradycje w naszym regionie. Bokserzy Zbigniew Pietrzykowski i Marian Kasprzyk, kajakarz Grzegorz Kotowicz, Adam Małysz w skokach narciarskich... Dziś rzeczywiście brakuje takiej gwiazdy, kogoś wybijającego się. Tak sobie patrzę z perspektywy bielskiego sportu – przecież mamy takie wspaniałe karty zapisane w historii. Tymczasem jest Rekord w futsalu, siatkarki i siatkarze nie mogą nawiązać do najlepszych lat, z Ekstraklasy spadli piłkarze. Boli mnie najbardziej, że w blisko 200-tysięcznym mieście tak mało jest sportowców, którzy broniliby barw klubów z Bielska-Białej. Za bardzo opieramy się na tzw. armii zaciężnej. Nie wierzę, że nie ma tu chłopców potrafiących kopać piłkę i dziewczyn uzdolnionych do siatkówki. Coś tu jest nie tak, więc na beskidzkich olimpijczyków na miarę medali czekamy z niecierpliwością.
Idee olimpizmu staramy się przekazywać młodemu pokoleniu w działalności Beskidzkiej Rady Olimpijskiej pod przewodnictwem Sławomira Wojtulewskiego. W różnych miejscach regionu otwierane są „Stoliki Olimpijskie”, odbywają się spotkania w szkołach ze znanymi olimpijczykami, czy konkursy wiedzy olimpijskiej. Promujemy te wszystkie cenne wartości, jakie igrzyska niosą ze sobą, dążąc do integracji tego środowiska.


SportoweBeskidy.pl: Dziękuję za rozmowę.
W.K.:
Również dziękuję.



Foto: Archiwum Wiktora Kreboka