Apoloniusz Tajner: Sukcesy Małysza? Nie było to nawet w obiekcie naszych marzeń
Apoloniusz Tajner to bez wątpienia ikona beskidzkiego sportu. Legendarny szkoleniowiec jest "ojcem chrzestnym" sukcesów Adama Małysza, które później przyczyniły się do rozwoju skoków narciarskich w naszym kraju. Czy jest bardziej zadowolony ze swojej kariery trenerskiej czy działacza sportowego, piastując przez 17 lat funkcję Prezesa PZN i przez 5 lat wiceprezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego? Jak wyglądały początki Apoloniusza Tajnera w Olimpii Goleszów oraz Ośrodku Szkolenia Olimpijskiego w Bielsku-Białej? M.in. te kwestie poruszamy w naszej STREFIE WYWIADU.
SportoweBeskidy.pl: Kończąc Technikum Mechaniczne w Ustroniu w latach 70-tych młody Apoloniusz Tajner wierzył, że dojdzie w swoim życiu do tak ogromnych sukcesów na kanwie sportowej?
Apoloniusz Tajner: Nauka w technikum bardzo mi się przydała do życia. Posiadłem techniczną wiedzę, którą każdy potrzebuje. To samo tyczy się zrozumienia pewnych procesów. W tym czasie jednak cały czas uprawiałem sport, który towarzyszy mi od 7. roku życia. Po technikum dostałem się na AWF, a następnie otrzymałem kwalifikacje trenerskie. Zacząłem pracę jako szkoleniowiec w Olimpii Goleszów, następnie działałem w Ośrodku Szkolenia Olimpijskiego w Bielsku - Białej, gdzie trenowali najlepsi zawodnicy kombinacji norweskiej, która w tym regionie wówczas była bardzo popularna. Naturalną koleją rzeczy były więc medale mistrzostw świata czy olimpijskie. Tym bardziej, gdy miało się do czynienia z takimi osobami jak Wojciech Fortuna.
SportoweBeskidy.pl: Jako absolwenta AWF, można się spodziewać, że wachlarz Pana sportowych zainteresowań nie kończy się na sportach zimowych?
A.T.: Oczywiście, takim najpopularniejszym sportem uzupełniającym była siatkówka. Skoczkowie zawsze byli dobrzy w tej dyscyplinie. Osobiście, hobbystycznie, dużo grałem w tenisa ziemnego, który zawsze był ważny w moim życiu. Z piłką nożną był ten problem, że też lubiliśmy w nią grać, ale trenerzy za bardzo nam tego nie pozwalali. To bardzo kontuzjogenny sport dla nóg, a te dla narciarzy są przecież najbardziej potrzebne.
SportoweBeskidy.pl: Studiując Pana życiorys, jako bielszczanina, zaciekawił mnie wątek, iż w latach 1983–1984 był Pan zatrudniony w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Bielsku-Białej. Jaka była historia tego miejsca, którego już nie ma na mapie?
A.T.: Ośrodek mieścił się przy obecnej ul. Partyzantów w Bielsku-Białej i przyciągał on wielu utalentowanych zawodników. To tu trenował Józef Pawlusiak – polski, kombinator norweski, skoczek narciarski, olimpijczyk z Lake Placid 1980. Zawodnik klubu BBTS Włókniarz Bielsko-Biała oraz WKS Zakopane. Mistrz Polski w kombinacji norweskiej w latach 1980, 1984. Jan Legierski z Istebnej, Józef Pluskota… Miałem okazję współpracować z wieloma utalentowanymi sportowcami, a później ta praca zaowocowała w kolejnych latach mojej kariery trenerskiej.
SportoweBeskidy.pl: Później przez 7 lat prowadził Pan reprezentację Polski w kombinacji norweskiej. Czy wówczas to była Pana dyscyplina numer 1? Wszak rozmawiamy z byłym zawodnikiem tej dziedziny.
A.T.: Tak, w tamtych latach to była dla mnie dyscyplina numer 1. Trzeba powiedzieć, że wówczas byliśmy światową czołówką w kombinacji norweskiej. Długopolski, Kawulok, Hula, - brązowy medalista mistrzostw świata, Legierski, potem Bafia, Ustupski czy Sosna. Nie myślałem jeszcze wtedy o skokach narciarskich, jako wiodącej dyscyplinie. Szkoda, że w tamtych latach nie było konkurencji drużynowej w kombinacji norweskiej, bo bylibyśmy bardzo mocni. Jestem skłonny zaryzykować tezę, że moglibyśmy pokusić się podczas Igrzysk o medale.
SportoweBeskidy.pl: W późniejszych latach jednak mieliśmy w tej dyscyplinie znaczących sukcesów. Dlaczego?
A.T.: Kombinacja norweska składa się ze skoków i biegów narciarskich. Czyli szkoleniowiec musi przeprowadzić dwa treningi i podwójnie się zaangażować. Problemem jest, że czasy, gdy trenerzy pracowali na zasadzie wolontariatu się skończyły. Sport dzieci i młodzieży w małych klubach jest na barkach samorządów i jest on niewystarczająco dofinansowany. Chciałbym to w jakiś sposób zmienić. Do roku 2000 mieliśmy jeszcze trenerów, którzy zajmowali się sportem hobbistycznie. Nastąpił przełom społeczno-ekonomiczny i po prostu trenerom należy się teraz godne wynagrodzenie za swoją pracę, za którą będą mogli utrzymać rodzinę. Często niestety widzimy, że dobrzy trenerzy z powodów finansowych uciekają do innych zawodów. Według mnie to jest główny powód braku sukcesów w tej dyscyplinie, niedostateczna liczba trenerów. W ustawie o sporcie powinno znaleźć się miejsce na dofinansowanie pracy trenerów klubowych.
SportoweBeskidy.pl: W roku 1999 objął Pan reprezentację Polskich skoczków, zatrudniając fizjologa, dr Jerzego Żołądzia, oraz psychologa, dr Jana Blecharza. Dziś to normalność, a w tamtych czasach psycholog w sporcie brzmiał chyba dość… rewolucyjnie…
A.T.: Psycholog w tamtych czasach kojarzył się bardzo pejoratywnie, jednak po tych wszystkich latach pracy z kombinatorami norweskim zdałem sobie sprawę, że potrzebuję całego sztabu, aby osiągać sukcesu. Wcześniej byliśmy zaściankiem Europy. Nie mieliśmy własnego transportu, tułałem się pociągami nocami, aby wrócić do domu. W latach 90-tych świat nam odjeżdżał. Sam zrezygnowałem i zająłem się drobnym biznesem, bo już byłem przytłoczony tym wszystkim. Te doświadczenia dały mi jednak refleksję, że przy prowadzeniu skoczków potrzebuję ludzi do współpracy i taki był mój warunek. Był to zwrot o 180 stopni. Przeanalizowaliśmy, co było nie tak w latach poprzednich i okazało się, że za Mikeski nasi skoczkowie byli po prostu przetrenowani. Chcieliśmy z tej grupy “wycisnąć” co najlepsze, a jako sztab staliśmy się grupą przyjaciół i to zaczęło zdawać egzamin. Początkowo naszym celem było przywrócenie naszych zawodników do czołowej “30”, a Adama Małysza do “10”. Takie było założenie. Te wszystkie sukcesy, które święcił potem Małysz były poza zasięgiem naszych marzeń. Sam Adam zaprzyjaźnił się wówczas z dr Blecharzem, na czym bardzo skorzystał. Wiedział jak walczyć ze stresem, opanować się w trudnych sytuacjach. To zaufanie, plus fachowa wiedza spowodowały, że Małysz wykorzystał swoje predyspozycje, choć w 1999 roku, kiedy obejmowałem kadrę, chciał rezygnować ze skoków…
Reakcja Tajnera na skok Adama Małysza w Trondheim w 2001 roku.
SportoweBeskidy.pl: Dobre przygotowanie mentalne czy talent – co stoi bardziej za tym, że Adam Małysz odnosił na początku XXI sukcesy, którymi żyła cała Polska?
A.T.: Małysz już jako bardzo młody chłopak dał się poznać, jako bardzo utalentowany zawodnik. Znam go praktycznie od dziecka, więc obserwowałem jego rozwój. Ten talent był jednak poparty odpowiednią pracą zarówno motoryczną, jak i mentalną. Jedno bez drugiego nie dałoby takich sukcesów.
SportoweBeskidy.pl: Na kanwie tych sukcesów powstał termin “Małyszomania”. Jak to odbiło się na Pana życiu?
A.T.: To był szalony czas. Pamiętam, że na pierwszych 2 konkursach zwycięskiego turnieju Małysza było 5 dziennikarzy. Na ostatnim konkursie w Bischofschofen ich liczba oscylowała już wokół 80! Byliśmy wszyscy w takim szoku. Sukces i to zainteresowanie to było też ogromne zagrożenie. Ze spokojnego trybu treningowego trzeba było znaleźć czas na te wszystkie zaproszenia, także z najwyższych szczebli kraju, świadczenia sponsorskie, itd. Często jest tak, że duże pieniądze potrafią sprowadzić sportowca na manowce. W przypadku Małysza na szczęście tak nie było. Duża w tym rola jego wrodzonej skromności i wsparcia, które dostał od najbliższych. On chciał po prostu dobrze skakać, a cała reszta miała dla niego mniejsze znaczenie.
SportoweBeskidy.pl: A tak na chłodno, po latach, czemu mieliśmy wówczas tylko jednego “Małysza”. Reszta polskich skoczków, jak weszła do finałowej 30, to było już coś.
A.T.: To był też najlepszy okres dla pozostałych zawodników tej Kadry ( R. Mateja, W. Skupień, Ł. Kruczek ). Przede wszystkim jednak, sukcesy Małysza pozwoliły rozwinąć się wszystkim sportom zimowym. Dzięki temu poprawiło się szkolenie, fundusze, infrastruktura. Zaczęli współpracować z PZN trenerzy z zagranicy, pojawiali się sponsorzy. Nie mieliśmy wówczas takiego systemu szkoleniowego, jak teraz. Dziś od 7-latka do seniora mamy grupy z każdej kategorii wiekowej w skokach. Nie mamy “dziur wiekowych” i obserwujemy naszych skoczków we wszystkich możliwych zmaganiach. W latach dwutysięcznych nie było to normą. Mamy sporo bardzo zdolnych zawodników i zawodniczek. Widzimy to m.in. podczas trzydniowych zawodów Orlen Cup. Kiedyś był problem uzbierać 30 skoczków na Mistrzostwa Polski. Teraz sytuacja jest zupełnie inna.
SportoweBeskidy.pl: W 2004 roku podał się Pan do dymisji i przestał prowadzić reprezentację. Nie kusiło nigdy od tego czasu, aby powrócić do trenerskiego fachu?
A.T.: Wiedziałem, że mój czas dobiega końca i czas na coś nowego. Od Ministra Sportu otrzymałem ofertę kuratora w PZN a po 3 miesiącach w wyborach nowych władz PZN zostałem Prezesem i już nie myślałem, aby wrócić do trenowania. Przystałem na ofertę ministra, bo to była dla mnie szansa. Jako trener, czułem się już zmęczony tymi wszystkimi wyjazdami, brakiem czasu dla rodziny, a kiedy robisz coś bez przekonania to efekty zawsze są negatywne.
SportoweBeskidy.pl: Z której “kariery” jest Pan bardziej zadowolony - trenerskiej czy działacza sportowego?
A.T.: Z jednej strony mamy sukcesy Małysza, z drugiej medale Stocha, Żyły, Kubackiego… Myślę, że z obu tak samo. To była przyjemność patrzeć jak PZN się rozwija organizacyjnie i finansowo. W roli działacza mniej było wydarzeń losowych. Wszystko, co się zaplanowało doczekało się realizacji. Mowa tu m.in. o systemie szkolenia młodzieży. Cieszyło mnie tak samo bycie prezesem PZN, jak i trenowanie polskich skoczków. Ten etap jest już jednak za mną.
SportoweBeskidy.pl: Teraz nadszedł czas na karierę polityka. Jaki przyświeca jej cel?
A.T.: Przez te wszystkie lata nabrałem sporo doświadczenia i wiedzy, jakie zmiany mogłyby pomóc Polsce. Widzę obszary, w których jest dużo do poprawienie. Na pewno chciałbym po wejściu do Sejmu aktywnie uczestniczyć w Sejmowej Komisji Sportu. Moim celem jest również działanie na rzecz przywrócenia Samorządów lokalnej społeczności oraz wspieranie małych i średnich przedsiębiorców. Myślę, że w naszym kraju nadszedł czas na zmiany, wprowadzenie nowych ludzi do polityki. Wracając jeszcze do kwestii sportu, ten na poziomie zawodowym funkcjonuje bardzo dobrze. Co do tego nie mam wątpliwości. Sporo do zrobienia jest, aby poprawić kondycję sportu dzieci i młodzieży. Czuję się przygotowany do tej roli, poprzez moje doświadczenia z lat poprzednich. Zdecydowałem się skorzystać z propozycji Donalda Tuska, jako kandydat bezpartyjny, gdyż uważam, że kierunek obecnie obrany nie jest właściwy. Przez 17 lat pełniłem funkcję Prezesa Polskiego Związku Narciarskiego i przez 5 lat byłem wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. To ogromne doświadczenie na tle sportowym, ale również politycznym - międzynarodowym. I dlatego wiem, że osoba z tak ogromną wiedzą i doświadczeniem może przyczynić się do poprawy sytuacji w Polsce. Nie tylko w aspekcie sportowym.