Mecz można przegrać w kilkadziesiąt sekund. Przekonał się o tym Bayern Monachium w finale Ligi Mistrzów w 1999 roku. Przekonał Śląsk Wrocław w piątek w Zabrzu. Oba zespoły zrobiły to w jeszcze bardziej dramatycznych okolicznościach, niż w niedzielę „Górale”, bo przecież w doliczonych do regulaminowego czasu minutach.

Ale Czesława Michniewicza to nie interesuje, bo przecież nie jest w sytuacji ani Stanislava Levy’ego, ani Ottmara Hitzfelda. Gdyby jego piłkarze wygrali na Cracovii, nikt nie mówiłby o ludziach, którzy potencjalnie mieliby go zastąpić. Marek Motyka od lat jest kandydatem wiązanym z Podbeskidziem, ale prezesowi Wojciechowi Boreckiemu bliżej jest do dobrego znajomego z Łodzi, Marka Chojnackiego. Albo nawet Dariusza Kubickiego, mimo że ten przecież tej wiosny z Bielska-Białej zrejterował. Gdyby jednak nie chwilowy blackout piłkarzy, dziennikarze i poszukiwacze sensacji nie mieliby powodów, by ten temat roztrząsać. A tak czwartkowe spotkanie z Ruchem może zadecydować o przyszłości trenera, który na początku czerwca miał – zdaniem władz klubu – być „człowiekiem na lata”. A tym samym jego głównego asystenta, Marcina Węglewskiego, który  z „cudownym” utrzymaniem nic wspólnego nie miał.

Pomijając te kilka chwil pomiędzy wynikiem 2-1 a 2-3, do zespołu w zasadzie trudno się przyczepić. Tak, jak w jedynym zwycięskim spotkaniu z Koroną drużyna wiedziała co ma robić na boisku. Cracovia zawsze rozpoczyna grę przez swoich obrońców i goście – podobnie, jak kilka tygodni temu Legia – wysokim pressingiem zaczęli jej w tym skutecznie przeszkadzać. Efekt? Pierwsza ligowa bramka Antona Slobody po dobrym zachowaniu Sebastiana Bartlewskiego. Debiutantowi należy się więcej miejsca, więc do tematu niebawem wracam. Podbeskidzie grało  z właściwą konsekwencją, agresją, nie pozwalało rywalowi na tzw. „tiki-takę”, oczywiście na miarę potencjału drużyny trenera Wojciecha Stawowego. Sytuacji w całym meczu miało więcej niż w spotkaniach z Piastem i Lechem razem wziętych. Co więc się stało?

iwanow_big

Najłatwiej winić Ladislava Rybanskiego. Że przepuścił strzał z ponad 35 metrów. Albo był odrobinę źle ustawiony, albo ciut spóźniony. Albo jedno i drugie. Ale tracąc gola na 2-2 i rozpoczynając grę od środka nie możesz sobie pozwolić na stratę piłki. Bartłomiej Konieczny, fakt, za Saidim Ntibazonkizą nie nadążył, lecz dlaczego w ogóle musiał nadążać? To pytanie do tych, od których gra od środka się zaczęła...

Wracając do Bartlewskiego. Byłem szczerze zaskoczony, że zobaczyłem go na środku ataku. I że zobaczyłem w ogóle, bo widziałem go latem w dwóch sparingach, z drużynami niższych klas, i jego gra, delikatnie mówiąc, mnie nie powaliła. A że bardziej pasował mi do roli ofensywnego pomocnika, tym bardziej przecierałem oczy ze zdziwienia widząc go w teorii najbliżej bramki przeciwnika. Typowy środkowy napastnik to nie jest, ale przecież warunkami nie przebija go ani Krzysztof Chrapek, ani Marcin Wodecki, ani tym bardziej Piotr Malinowski, którzy tej jesieni próbowali już wchodzić w zdecydowanie za duże dla nich buty Roberta Demjana. Albo nie doceniłem tego chłopaka, albo trafiłem na jego słabsze dni, albo sama gra w rezerwach i treningi tak bardzo rozwinęły nastolatka. Technika – jest, rozsądek – jest, swoboda pod bramką – jest, nawet stały fragment, który przyniesie gola jest w stanie wykonać. Po jednym meczu ciężko na miarodajną ocenę, ale… do diabła! Czy naprawdę trzeba było czekać do 20 października, by się o tym przekonać?

Proszę mi powiedzieć, co dała klubowi przepychanka z Arką na temat ekwiwalentu za tego zawodnika? Obliczyć to było dość łatwo i trzeba było zapłacić i móc z niego korzystać. A nie wyrażać oburzenie i od trzech miesięcy próbować przekonać całą piłkarską Polskę, że cena za niego wynosi sześć razy mniej, niż oczekuje klub z miasta Gdynia. Bartlewski przez niewiele ponad godzinę był w stanie wypracować drużynie dwa gole. Wcześniej cała drużyna samodzielnie zdobyła ich zaledwie sześć, pomijając dwa samobójcze trafienia. Przypomnę, że właśnie dobiegła końca dwunasta kolejka. Widząc, jak pewne sprawy w Podbeskidziu się załatwia, zastanawiam się jak długo będziemy czekać na certyfikat Macieja Iwańskiego? Zaraz usłyszę, że wina nie leży po stronie klubu. Ale czy zrobiono wszystko, by „papier” uzyskać? Mam wrażenie graniczące z pewnością, że gdzieś indziej „Ajwen” już dawno by grał. Dobrze, że przynajmniej Bartlewski zaczął. Lista tych, którzy są w zespole, a nie mogą mu pomagać o połowę się skurczyła.