Minął dokładnie miesiąc od czasu, gdy po kilku latach nieprzerwanych występów z rozgrywkami elitarnej Plus Ligi pożegnali się siatkarze BBTS-u. W klubie najwyraźniej wraz z degradacją (zasłużoną!) postanowiono „zgasić światło”. Klubowa strona poinformowała 18 kwietnia, że Harrison Peacock otrzymał powołanie do reprezentacji Australii, choć w obliczu kompromitującego spadku fakt posiadania kadrowicza w swoich szeregach należałoby i może nawet przemilczeć. Innych newsów nie odnotowano. Profil na Facebooku od feralnego meczu w Zawierciu, który bielszczan ostatecznie pogrzebał – milczy.

Do dziś też jakoś nie mieliśmy weny, aby nad BBTS-em się pastwić w myśl zasady tytułowej. Pojawiły się w mediach lokalnych artykuły, które echem odbiły się niemalże żadnym. Włodarze klubu z prezesem panem Piotrem Pluszyńskim na czele samobiczowania ponoć nie dokonały. Ot, ku ogólnemu zdumieniu BBTS ni stąd, ni zowąd ligę opuścił, choć klub niezmiennie prowadzony jest niemalże bezbłędnie. Może nie idealnie, ale generalnie fachowcy co robić doskonale wiedzą, a że po latach rozpaczliwego tonięcia tym razem brzeg okazał się za daleko? Cóż, w sporcie czasem tak przecież jest. Chciałoby się aż stwierdzić – choć niestety to trudne znając tabele Plus Ligi w sezonach wcześniejszych – że nie zawsze można wygrywać.

Miesiąc po spadku, gdy emocje już opadły, pod rozwagę stawiamy istotne pytanie – czy spadek BBTS-u może okazać się ratunkiem dla klubu i bielskiej siatkówki w męskim wydaniu? Ponoć zmiany we władzach klubu są przesądzone, choć długowieczność „betonu” od lat zarządzającego BBTS-em budzi wątpliwości. Nie czarujmy się – jeśli kilka głów ściętych nie zostanie, to o lepszych czasach trzeba zapomnieć. Tu nie jest niezbędny żaden plan naprawczy, a potężne trzęsienie ziemi. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość i wiarę, że pomimo zawiłości formalnych w całej tej sytuacji nikomu nie przyjdzie na myśl jedynie kosmetyka. Albo „dogadywanie się”. To już było.