Już sam stadion mnie zaskoczył. W zasadzie nie wiem czego się spodziewałem, ale wiem co otrzymałem. Było to takie skrzyżowanie wielkości i perspektywy stadionu GKS Katowice z rozwiązaniami simply clever boiska Kolejarza Stróże (tzn. zasieki oddzielające sektory i trybuny od murawy i trenerskiej strefy zero zbudowane były w dużej mierze z niezniszczalnych nomen omen trytytek). Nie, nie chodzi tutaj o hejtowanie czegokolwiek, ale o pewien obraz. Aha i jeszcze jedno, stadion zlokalizowany jest w samym środku „betonowej dżungli”, ale całe szczęście nie jestem Jakubem Rzeźniczakiem i mi nie przeszkadza widok bloków i zapach kiełbasy z grilla w oglądaniu sportowego widowiska.

Kiedy zabrzmiał pierwszy gwizdek, nagle na stadionie zapanowała grobowa wręcz cisza, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka, do tego stopnia, że jakby się tak człowiek dobrze wsłuchał to usłyszałby dokładnie, jakimi wykwintnymi epitetami obdarował Kamil Biliński arbitra, kiedy ten postanowił na własną rękę zmodyfikować przepisy gry w piłkę nożną usuwając z nich zapis: Uderzenie łokciem w głowę - to jest faul.

Zapinamy pasy i ruszamy!

... a było co oglądać. Raczej miało być co oglądać, bo przecież to mecz o życie. I w tym miejscu nasuwa mi się egzystencjalne pytanie. Skoro tak, to co my najlepszego zrobiliśmy z szacunkiem do ludzkiego życia? Podbeskidzie w tym meczu stworzyło dwie, w porywach do trzech akcji, które nosiły znamiona składnych. Żadnej nie wykorzystało. Tej pięknej symfonii wtórowali gospodarze, bo jak sięgam pamięcią oni stworzyli jedną akcję, w której wymienili kilka podań. Również nie znalazła ona drogi do siatki. Dla jasności przypominam, że nie relacjonuję nudnego 0:0 - chociaż uwierzcie mi, że bym wolał - ale mecz zakończony wynikiem 2:1. Jedno czego szczerze żałuję to tego, iż osoby odpowiedzialne w Ekstraklasie za statystyki nie liczą ilości piłek wybitych na oślep, na uwolnienie, w tym obie drużyny osiągnęły absolutny światowy TOP.

Zatem skąd te bramki skoro strzelać nie kazano? Może po prostu skądinąd? Złośliwi powiedzą, że z przypadku i... będą mieli całkowitą rację. Nie będę opisywał poszczególnych akcji meczowych, każdy może zobaczyć sobie skrót meczu. Tamten kopnął w pole karne, dwóch się minęło, trzeci w piłkę nie trafił, futbolówka odbiła się od obrońcy i spadła wprost na nogę niepilnowanego w polu karnym napastnika. Pewnie jakoś tak. I chociaż o zwycięstwie równie dobrze mogło zadecydować koło fortuny, to jeżeli miałbym przyznać komuś punkty to byłaby to Stal. Zawodnicy Leszka Ojrzyńskiego (nigdy nie ukrywałem, że jestem jego wiernym fanem i znamy się już trochę czasu - a ja nadal twierdzę, że jest to jeden z najbardziej niedocenianych polskich trenerów) po prostu bardziej chcieli, mieli naprawdę dobrze przygotowane scenariusze stałych fragmentów gry. WSZYSTKICH, łącznie z wyrzutami z autu - co wprowadzało niemałe zamieszanie w szeregi Podbeskidzia. W myśl zasady „daj szanse przypadkowi” raz po raz wrzucali piłkę w pole karne Peskovicia, co dwukrotnie przyniosło efekt bramkowy.

Wygrał zespół lepszy, a my wciąż czekamy i wierzymy!

P.S. Po tym meczu bardziej od tego, że Podbeskidzie może spaść boję się tego, że Zbigniew Boniek dojdzie do wniosku, że z tym spadkiem tylko jednej drużyny w tym sezonie to był jednak zły pomysł. Kończąc, tak już całkowicie na poważnie to tylko ironia może nas przeprowadzić przez ten sezon, bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym.


Marcin Stopka