Kontrowersyjny i charyzmatyczny. Dariusz Kubica w STREFIE WYWIADU
Wśród sympatyków beskidzkiego futbolu kolejny gość STREFY WYWIADU budzi skrajne emocje. Dariusz Kubica, bo o nim mowa, jest bez wątpienia postacią nietuzinkową i charyzmatyczną. Trener związany przez długie lata z Rekordem Bielsko-Biała, po rozstaniu się z klubem z Cygańskiego Lasu, prowadził m.in. zespoły Orła Kozy, Sokoła Buczkowice i MRKS-u Czechowice-Dziedzice.
SportoweBeskidy.pl: - Jest pan jedną z osób, które niemal 20 lat temu tworzyły bielski Rekord. Jak doszło do powstania klubu, który na stałe wpisał się w sportowy krajobraz Bielska-Białej? Dariusz Kubica: - Tamtym wydarzeniom towarzyszyły wielkie emocje i marzenia, to w tym było najpiękniejsze. Pierwsze zajęcia sportowe odbywały się w szkole w Lipniku oraz na łące, nie na boisku. Pamiętam, że bramki zrobiliśmy z tyczek i sznurka, który służył jako poprzeczka. „Boisko” nie było prostokątne, przypomniało raczej romb lub trójkąt. Prezes Piechówka zorganizował "szatnie", przebieraliśmy się w autobusie. Moja mama prała sprzęt, ja w domu trzymałem piłki. Tak to się zaczęło. Później stopniowo się rozwijaliśmy, zgłosiliśmy drużynę do rozgrywek juniorów. Wtedy wynajmowaliśmy boczne boisko BKS-u. Pamiętam, że na początku przygrywaliśmy 0:8, 0:12. Rozpoczynaliśmy na łące, oczywiście dotyczy to piłki nożnej. Był jeszcze futsal, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło. Działacze stowarzyszenia byli współzałożycielami ogólnopolskiej ligi halowej pięcioosobowej. Generalnie na początku było stowarzyszenie „Lipnik”. Potem pojawił się pan Szymura, który został naszym „sponsorem strategicznym”. Po latach klub zyskał swoją bazę w Cygańskim Lesie. Rozpoczął się kolejny, długi proces budowy. Prezes Szymura dbał o rodzinną atmosferę, potrzebna była cierpliwość. Wszyscy wtedy się uczyliśmy.
SportoweBeskidy.pl: - Jak pan wspomina tamte lata, pracę z zespołami młodzieżowymi? D.K.: - Udało mi się z zespołem wywalczyć awans z Ligi Juniorów „C” do „B”, potem do „A” i ligi międzywojewódzkiej. Łatwo nie było, zostaliśmy rzuceni na "głęboką wodę". Wynik nie był sprawą najważniejszą, ale mieliśmy duże ambicje. Cierpliwość i pokora były niezbędne. Dużo łez, upadków, wspomnianej pokory, ale też satysfakcji z tego, co się robi. W każdy poniedziałek rozpoczynał się tydzień walki, budowania. Na początku bywały różne momenty, czasami po dwóch krokach w przód, następowały trzy w tył.
SportoweBeskidy.pl: - Piotr Szymura i Piotr Bubec są w klubie od początku. Zaczynali na wspomnianej łące, dzisiaj występują w Ekstraklasie Futsalu, obaj grali dla reprezentacji Polski... D.K.: - Szymurą i Bubcem, gdy jeszcze grali w juniorach, interesowały się inne kluby. Mogłem na siłę trzymać ich w zespole, byli czołowymi zawodnikami mojej drużyny. Trener nie może jednak w ten sposób postępować. Najważniejszy zawsze powinien być rozwój piłkarzy, a nie wynik. Najzdolniejszych zawodników wysyłałem do innych klubów. Mogli grać w lidze międzywojewódzkiej, a nie np. Lidze Juniorów „B”. Dla młodego człowieka to jest bardzo ważne. Z gry na łące przeskakuje na rywalizację z Górnikiem Zabrze, Ruchem Chorzów. Wówczas marzenia zaczynają się spełniać. Trener musi pomagać w ich realizacji, a nie dbać o własne "gniazdo". Ci ludzie tworzyli historię tego klubu i nadal ją tworzą. Czasami jest mi smutno. Szkoda, że w klubie nie ma nigdzie zdjęć z tamtych czasów. Zawodnicy, którzy wówczas grali teraz mają już żony i dzieci, dzwonią do mnie i mówią, że byli na Rekordzie i nie widzieli żadnego zdjęcia z czasów gry juniorów w ligach „C” i „B”. Bubec i Szymura to ikony tego klubu, ale byli też inni zawodnicy, ludzie, którzy tworzyli ten klub, warto o tym pamiętać. Ówcześni piłkarze przyprowadzają na mecze i treningi swoje dzieci. O przeszłości nie wolno zapominać, nie chodzi o moją osobę, ale ludzi, którzy grali dla tego klubu. Mam nadzieję, że kiedyś jakieś zdjęcia się pojawią.
SportoweBeskidy.pl: - Jest pan postacią kontrowersyjną. W środowisku piłkarskim ma pan różne opinie, duże grono zwolenników i przeciwników. D.K.: - Być może tak. Z czego to wynika? Trener zawsze od zawodnika musi wymagać więcej, z tego powodu pokłóciłem się z kilkoma moimi wychowankami. Myślę, że z czasem zrozumieją to, czego od nich oczekiwałem. Jeśli dzisiaj zrobiłeś 20 pompek, jutro powinieneś 25. Ciągle wyżej i dalej. Taka jest rola trenera. W ten zawód wpisana jest także misja tworzenia. Chcąc osiągnąć sukces, czasami trzeba zrobić coś, czego jeszcze nikt nie zrobił. Sportowiec musi mieć swój styl, drużyna również. Tworzę, kombinuję, jestem szczery, nie układam się, być może stąd te różnorakie opinie. Wszyscy, którzy próbują coś zmienić mają swoich przeciwników. Jeśli na meczu jest stu kibiców, którzy podobnie oceniają mecz, a ty się z nim zgadzasz, to nie jesteś dobrym trenerem.
Rola trenera nie należy do łatwych. Ważne są sprawy pozaboiskowe, rodzinne, one powinny być poukładane. Trener powinien mieć także wsparcie prezesa, kibiców i zawodników. Bez tego jest bardzo ciężko. Stworzenie teamu, poprzez wyniki, poprzez wspólnie przepracowany czas, to jest zadanie trenera. W Porąbce pracowałem trzy tygodnie, w MRKS-ie dziesięć miesięcy. W Buczkowicach byłem dwa lata i zajęliśmy drugie miejsce w lidze. W Rekordzie spędziłem 15 lat, podczas których zaliczyłem różne sukcesy.
Rozmawiałem niedawno z moim byłym piłkarzem, który odpowiada za szkolenie kadry wysokiego szczebla w firmie informatycznej. Powiedział, że takich ludzi, jak my, być może zabrzmi to nieskromnie, jest na świecie osiem procent. Reszta robi to, co wszyscy, idzie za tłumem. Ja chce rozmawiać o moich pomysłach, jestem otwarty na dyskusje, ale ludzie nie chcą dyskutować.
SportoweBeskidy.pl: - Sporo pana byłych podopiecznych podkreśla duży nacisk z pana strony na sferę mentalną, psychiczną. W futbolu młodzieżowym i w niższych ligach jest ona mocno zaniedbana. D.K.: - Pamiętam dużo różnych, momentami zabawnych sytuacji. Jedną z lig wygrałem kiedyś motywując zawodników postawą Lance'a Armstronga. Oglądaliśmy jego treningi, wyścigi. Po meczach inni trenerzy przychodzili do szatni i mówili, że zwariowałem, miałem nawet na ten temat rozmowę z prezesem. Pytali, jak to możliwe, że jestem trenerem piłki nożnej, a z zawodnikami oglądam Tour de France. Na boisku krzyczałem, że do szczytu zostało 25 metrów. Ludzie stojący z boku zastanawiali się o co mi chodzi. „Głowa” w sporcie jest niesłychanie ważna, bez niej nawet najbardziej uzdolniony zawodnik sobie nie poradzi, nie osiągnie sukcesu. W naszej mentalności jest za dużo negatywnych emocji, za dużo „nie”. Na ostatniej kursokonferencji w Żywcu był psycholog sportowy. Opowiadał o kanadyjskim hokeiście, który trafił do ligi polskiej. W Kanadzie dominowało pozytywne myślenie, mówiono mu, że jest najlepszy, że wygrają mecz itd. U nas po tygodniu się załamał, kłótnie w szatni, pesymizm. Nie wiedział co się dzieje, nigdy nie był tak traktowany. Inny przykład. Mamy olimpiadę, Justyna Kowalczyk, która przed startem wykonała tytaniczną pracę zdobywa srebro lub brąz. Komentatorzy sportowi przez cały dzień mówią o tym, że Polka przegrała walkę o złoto. Przegrała! Wywalczyła medal, to nie porażka, tylko niesamowity sukces! W przypadku gry Roberta Lewandowskiego w reprezentacji mówi się praktycznie tylko o tym, że w kadrze nie strzela bramek, a w Borussii tak. Taką mamy mentalność. Wchodzę o siódmej rano do sklepu, uśmiechnięty mówię dzień dobry, a ludzie patrzą się na mnie, jak na wariata.
SportoweBeskidy.pl: - Pracował pan z futsalowym zespołem Rekordu. Ma pan swoje, nieszablonowe spojrzenie na tą dyscyplinę. Śmiało może rzec, że wręcz rewolucyjne. D.K.: - Chcąc w sporcie zawodowym odnieść sukces, trzeba wymyślić coś, czego nie wymyślił jeszcze nikt. W piłce halowej nie ma spalonych, nie ma gry pasywnej. Moim zdaniem obrona strefowa, to przyszłość halówki. Futsal jest bardzo podobny do koszykówki i piłki ręcznej. Podobne są boiska, ilość zawodników w zespole. Tam się nie gra na całym boisku, broni się w strefie. Mam rozplanowaną grę w strefie w futsalu. Koszykówka i ręczna to dyscypliny dużo starsze od futsalu. Próbowałem wprowadzić swoją wizję, ale były gwizdy i dezaprobata. Skoczek narciarski, który jako pierwszy po odbiciu się od progu rozwarł narty uważany był za niepoważnego, a w efekcie zrewolucjonizował skoki.
SportoweBeskidy.pl: - Ostatnim klubem, w którym pan pracował był czechowicki MRKS. Dziesięciu miesięcy walki o czwartoligowe punkty zapewne miło pan nie wspomina? D.K.: - Przychodząc do MRKS-u wiedziałem, że w klubie nie ma pieniędzy, zawodników. Znałem sytuację. Lekarz powinien pochylić się nad każdym pacjentem. Weźmy na przykład przewlekle chorego człowieka, który nie ma szans na przeżycie. Lekarz ma go nie leczyć? W MRKS-ie łatwo nie było. Często jeździliśmy na mecze w 12, 13, ale walczyliśmy. Przegraliśmy wszystkie mecze, ale w kilku byliśmy blisko sprawienia niespodzianki. Pracowałem w IV lidze, w „okręgówce”, ale wyznaję zasadę, o której wspomniałem – lekarz pomaga każdemu pacjentowi, a trener drużynie. Jeśli zadzwoni do mnie ktoś z A-klasy czy B-klasy, to chętnie przyjmę ofertę pracy.
SportoweBeskidy.pl: - Sporo kibiców zarzucało panu zbyt defensywną taktykę. D.K.: - Taktyki nie wymyśliłem sobie sam. Futbol zrewolucjonizował Arrigo Sacchi. Jeśli kibic obejrzy mecze MRKS-u za mojej kadencji, a następnie włączy Ligę Mistrzów, to zobaczy zastosowanie tej samej taktyki. Dwie linie na zawężonym polu gry, pierwsza na linii koła, druga 15 metrów za nią. Kibice tego nie widzą, albo nie chcą widzieć. Ważni są także wykonawcy. Zagraliśmy raz, tak jak chcieli piłkarze, wysoko, stosując pressing na całym boisku. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to do przerwy było 0:5. Miałem takich, a nie innych piłkarzy, których nękały kontuzje, kadra była bowiem wąska. W żadnym meczu nie miałem do dyspozycji 18 zawodników. Piłka nożna to gra strategiczna. Było 300 Spartan, którzy walczyli z dużo liczniejszą armią wroga, oni nie mogli się rzucić na przeciwnika, musieli obrać odpowiednią taktykę.
SportoweBeskidy.pl: - Dziękuję za rozmowę. D.K.: - Dziękuję.