Marek Móll w STREFIE WYWIADU: kierownika 10 lat
W naszej cotygodniowej STREFIE WYWIADU postać szczególna. Człowiek „drugiego planu”, ale bez niego nie byłoby pięknej historii Podbeskidzia Bielsko-Biała. 10 lat pracy w roli kierownika bielskiego zespołu świętuje w tym roku Marek Móll. Nam opowiedział wiele ciekawych rzeczy...
SportoweBeskidy.pl: Piękny Stadion Miejski powstaje w Bielsku-Białej. Grałeś na tym obiekcie wiele lat – co dziś czujesz, gdy z ławki patrzysz na dokonujące się zmiany? Marek Móll: Spędziłem na tym stadionie wiele lat kariery piłkarskiej, a może bardziej przygody – od trampkarzy, aż po seniorów. Czuję wielką dumę, że powstaje w Bielsku-Białej taki stadion. Widząc tempo prac jestem naprawdę mile zaskoczony. Długo czekaliśmy na pozytywne decyzje w kwestii budowy nowego Stadionu Miejskiego, ale doczekaliśmy się. I nie mam żadnych wątpliwości – to świetna rzecz dla miasta i piłkarskich kibiców.
SportoweBeskidy.pl: Ale nasza Ekstraklasa trochę chyba się w Bielsku-Białej „przejadła”. Nie ma na meczach tylu kibiców, ilu można by się spodziewać... M.M.: Głównym czynnikiem, nazwijmy to „odciągaczem” od stadionu, jest telewizja. Ale to oczywiście nic złego, że każdy mecz jest transmitowany, bo o to przecież chodzi. Każdy chce natomiast w komfortowych warunkach obejrzeć mecz. Gdyby na telebimach na stadionach były puszczane powtórki bramek czy ciekawszych akcji, to atrakcyjność wydarzenia, jakim jest mecz piłkarski, wzrosłaby. A tak na stadionie przez 90 minut trzeba być czujnym, by jakiejś sytuacji istotnej nie przegapić. Z drugiej strony telewizja atmosfery boiska nie zastąpi. Byłem na nowej trybunie stadionu i powiem, że jakość oglądania jest wspaniała. Czekaliśmy wiele lat na taką możliwość.
SportoweBeskidy.pl: A kibice? Wielu wolało pierwszoligowe, emocjonujące spotkania. M.M.: Ekstraklasa cechuje się tym, że jest jednak dużo taktyki, natomiast w pierwszej lidze zdecydowanie więcej walki. W pamiętnym meczu w Bełchatowie przegranym 0:6 chcieliśmy zagrać bardziej odważnie... Później poszliśmy wszyscy po rozum do głowy. Dąży się w ekstraklasowych meczach przede wszystkim do tego, żeby jednak nie stracić bramki, zwłaszcza na wyjazdach. Bo sytuacja „z przodu” może się w każdej chwili „urodzić”. To podkreślał w pracy z drużyną trener Michniewicz.
SportoweBeskidy.pl: A twoje obowiązki jako kierowniki i sama praca zmieniła się? M.M.: Praca jest podobna, są w większości te same obowiązki. Wydaje mi się, że tu wielkiej różnicy nie ma. Jasne, że można pozazdrościć innym obiektów treningowych. My mamy swoją bazę w Dankowicach, gdzie brakuje tylko sztucznego boiska, a tak wszystko jest pod ręką. Bardziej trzeba pewne tematy organizować, jeśli jeździmy po różnych boiskach w Bielsku-Białej.
SportoweBeskidy.pl: Kierownik drużyny, praca niemal na dwa etaty. A rodzina? M.M.: Rodzina oczywiście jest najważniejsza, mimo pracy, którą się ma, to rodzina jest na pierwszym miejscu i tego nic nie jest w stanie zmienić. Z racji pracy urlop rodzinny, kiedy chcemy spędzić razem trochę czasu planujemy w połowie czerwca, gdy dzieciaki są jeszcze w szkole. To duży problem, bo chłopcy najczęściej opuszczają zakończenie roku szkolnego. Zimą nie jeździmy do ciepłych krajów, co czynią choćby piłkarze, bo świąt sobie poza Bielskiem nie wyobrażam. W weekendy bardzo rzadko bywam w domu. Gdy są podwójne zajęcia też przyjeżdżam późno. To specyficzna praca. Nie zawsze muszę być na całych zajęciach, ale zająć się przygotowaniem wszystkiego co potrzebne do treningów. Czasem to nawet praca kierowcy czy gospodarza obiektu. Mnóstwo pracy, której tak z zewnątrz nie widać do końca.
SportoweBeskidy.pl: Grałeś w BKS-ie, a dziś pracujesz w Podbeskidziu. Ciągle natomiast w Bielsku-Białej. M.M.: Bardzo dobrze dogaduję się z ludźmi, którzy dziś w BKS pracują. Nie ma tutaj absolutnie żadnych animozji. Szanuję oba kluby i ich dorobek. W tym mieście jestem prawie całe życie, z małą przerwą, gdy byłem w wojsku w Kielcach. Wydaje mi się, że w innych miastach byłoby mi trudniej i nie czułbym się tak komfortowo. Kiedyś dostałem propozycję od trenera Marcina Brosza, który pracował jeszcze w Wodzisławiu Śląskim, ale już mówiło się o jego przenosinach do Piasta Gliwice. Nie zdecydowałem się ze względów, o których przed momentem wspomniałem.
SportoweBeskidy.pl: Jakie momenty ze swojej piłkarskiej kariery pamiętasz szczególnie? M.M.: Dla mnie wielkim wyróżnieniem było, kiedy w barwach BKS-u graliśmy w Spartakiadzie Młodzieży w Chorzowie. Występ na Stadionie Śląskim był wielkim wydarzeniem.. Zajęliśmy drugie miejsce, ale za nami były takie firmy, jak Raków Częstochowa czy Odra Opole. Poza tym kilka ciekawych wyjazdów – do Belgii na obiekt Anderlechtu Bruksela w ramach wymiany partnerskiej czy do Rumunii. Nie liczę oczywiście przygranicznych wyjazdów. Jechało się blisko, by zagrać i przywieźć kilka par korkotrampek, gdy celnicy „przymknęli oko”. (śmiech) Niektórzy takich czasów dziś nie pamiętają. Po obowiązku spełnionym dla ojczyzny trafiłem do trenera Wrzeszcza do Pasjonata Dankowice. Z roku na rok praktycznie robiliśmy awanse. Później była III liga, ale po zerwaniu więzadeł przestałem grać w piłkę.
SportoweBeskidy.pl: A trenerka? M.M.: Prowadziłem Invest Godziszka w czasie występów tego zespołu w B-klasie. Zrobiliśmy wówczas awans do A-klasy. Później padła propozycja pracy jako kierownika w ówczesnym Marbecie Ceramed. Nie byłbym w stanie pogodzić tych obowiązków trenera i kierownika. Czasem chodzi mi po głowie myśl o pracy z dziećmi, młodzieżą i takiej możliwości nie wykluczam. W tym roku mam jubileusz 10 lat pracy jako kierownika. A początki nie były takie łatwe. Kiedyś zapomniałem zamówić autokar na mecz wyjazdowy! Mieliśmy jechać niedaleko, na Śląsk. Trzy godziny przed meczem zadzwonił do mnie prezes Marian Antonik z pytaniem czy wszystko jest załatwione. „O rany, zapomniałem!” – powiedziałem, bo faktycznie jakoś zupełnie wyleciało mi to z głowy. Ale prezes wtedy mnie uratował. (śmiech)
SportoweBeskidy.pl: W okresie tych 10 lat było sporo trenerów, z którymi współpracowałeś. M.M.: W kolejności wyliczę – Pawlak, Żurek, Małowiejski, Tochel, Brosz, Świderski, Kasperczyk, Wyroba, Sasal, Kubicki, Michniewicz, Ojrzyński. Od każdego z tych trenerów coś bym wziął będąc szkoleniowcem. Marcin Brosz – dyscyplina, Robert Kasperczyk – szczere i życzliwe podejście do ludzi, Krzysztof Pawlak – gra w „otwarte karty”, teraz zresztą to samo jest u trenera Leszka Ojrzyńskiego. Zawodnicy szanują taką postawę. Włodzimierz Małowiejski – z niczego potrafił zrobić bardzo dobry trening. Każdy coś wniósł do Podbeskidzia i miał swój wkład w miejsce, w jakim obecnie klub znajduje się.
SportoweBeskidy.pl: Awans do Ekstraklasy – jak wspominasz te wspaniałe dla klubu i miasta dni? M.M.: Oczekiwaliśmy z niecierpliwością wyniku meczu Floty Świnoujście. W przypadku remisu, zwycięstwo nad Sandecją Nowy Sącz dawało nam awans. Pamiętam, że doktor Gulewicz poszedł sprawdzić wynik spotkania Floty, a w tym czasie „Rysiek” obronił rzut karny. Za moment dowiedzieliśmy się o korzystnym rozstrzygnięciu i takiej szansy wypuścić nie mogliśmy. Pod koniec spotkania trener Kasperczyk poprosił mnie o kapelusz góralski i trzeba było na szybko coś kombinować. Pamiętam wielkie skupienie przed meczem w szatni. Jak wcześniej „pogrywała” gdzieś jakaś muzyka, tak tu nie było takiej opcji. Wszyscy doskonale wiedzieli o co grają. Kawał roboty wykonał prezes Okrzesik który powiedział, że wszyscy po awansie Podbeskidzia zostaną w klubie. Wszystkim zależało na awansie! Kolejna rzecz to ogromna mobilizacja ze strony kapitana Sławka Cieńciały. I nie dotyczy to jednego meczu. Puchar Polski w Krakowie przeciwko Wiśle, gdy byliśmy jeszcze w I lidze, przed wyjściem z szatni Sławek powiedział: „Panowie, takie stadiony, jak tu możemy mieć co tydzień”.
SportoweBeskidy.pl: To na koniec – komu ty zawdzięczasz najwięcej w sportowym kontekście? M.M.: Jako zawodnik na pewno dużo zawdzięczam trenerowi Edwardowi Wrzeszczowi, który sprowadził mnie za sobą do Dankowic. Później zostałem kierownikiem i tu istotna rola nieżyjącego już niestety Alfreda Jenknera, który pomagał w klubie i polecił mnie prezesowi Stanisławowi Piecuchowi, gdy odszedł ówczesny kierownik Piotr Piechówka. To był moment, kiedy trafiłem do klubu i jestem w nim do dziś. Mnóstwo ciekawych osób w tym czasie poznałem i nie sposób wszystkich wymienić, ale z całego serca im dziękuję. Chcę wspomnieć jeszcze o Marku Ociepce. Gdy powstawał DKS Komorowice chcieliśmy, aby przyszedł tam do pracy razem z nami. Powiedział wtedy pamiętne słowa, że jest biednie, ale on tego nie zamieni. To mnie wtedy ujęło. Rok później już pracowaliśmy razem i do dziś na wyjazdach dzielimy pokój. Sporo ciekawych historii przez ten czas, mnóstwo wspomnień. Nic bym chyba w tej mojej drodze nie zmienił. Nawet rodzina się przyzwyczaiła, że rzadziej w domu bywam. (śmiech)
SportoweBeskidy.pl: Dziękuję za rozmowę. M.M.: Dziękuję.