NAWET BENZEMA MIAŁBY PROBLEM
„Stuprocentowa skuteczność”. Powyższe słowa w tonie dość ironicznym wypowiedział jeden z sąsiadujących ze mną na trybunach stadionu w Bielsku-Białej kibiców.
Miało to miejsce w 61. minucie, gdy Marek Sokołowski strzelił z karnego wyrównującego gola. I w istocie tak właśnie było! To był pierwszy celny strzał „Górali” w meczu, który należało wygrać. Dwa późniejsze uderzenia Dariusza Kołodzieja poprawiły tylko statystykę. Ale nie ogólne wrażenie. Zespół Podbeskidzia nie grał tego dnia w piłkę. Przez długi czas tylko za nią biegał...
„Górale” i tak mieli tego dnia szczęście, ze Cracovia pod Klimczok przyjechała… bez napastnika. Z Dawidem Nowakiem czy skrzydłowym Saidim Ntibazonkizą po gospodarzach mogłaby zostać miazga. A tak, z przodu, gościom brakowało szybkości i wykończenia. A Giannis Papadopoulos, który zagrał na „szpicy”, ktoś zapyta? To pomocnik, „ósemka”, dwa lata czekał na gola. Musiał przyjechać do Bielska, by się z niego cieszyć… Błażej Telichowski specjalnie mu w tej akcji nie przeszkadzał. Tak, jak podającemu Sebastianowi Stebleckiemu nie przeszkodził Tomasz Górkiewicz. Mój ulubiony boczny ligowy obrońca zatracił tego dnia jeden ze swoich atutów: zawsze miał siłę biegać, jak szalony przez 90 minut, w niedzielę nogi miał ciężkie, jakby dzień wcześniej wbiegał z plecakiem na Skrzyczne.
Co się stało tego dnia z drużyną, nikt nie wie. Miał być agresywny, wysoki pressing, naciskanie przeciwnika, walka o każdy metr. Było pozorowanie destrukcji, brak ataku na piłkę i na przeciwnika. Zespoły Leszka Ojrzyńskiego nigdy nie zostawiały rywalowi tyle miejsca. I nigdy nie faulowały tak rzadko. Jeśli nawet nastąpił jakiś odbiór, to zaczynało się granie po autach albo do przeciwnika. Znów nikt nie chciał brać odpowiedzialności. Nikt nie pokazywał się na pozycjach, jakby nie chciał się angażować. Kompletna niemoc albo niechęć.
Znów najbardziej dostało się Mateuszowi Stąporskiemu, ale jak można się nad nim znęcać, skoro przez 45 minut dostał jedną, góra dwie piłki? Pobiegał sobie pod rozgrywającymi futbolówkę obrońcami Cracovii. Nawet Maciej Iwański, ustawiony wyżej, bo pod napastnikiem, przekonał się, że im w tym zespole jesteś ustawiony bliżej pola karnego przeciwnika, tym gra się trudniej. Bez piłek ciężko tam cokolwiek zrobić. Chyba, że jesteś Davidem Cooperfieldem. Tak samo na „dziewiątce”. Nawet Karim Benzema w koszulce „Górali” w pierwszej połowie miałby tego dnia problem.
Poprawny w sensie właściwej agresji kwadrans po przerwie, gdy dobrą zmianę za bezbarwnego Damiana Chmiela dał Marek Sokołowski, to za mało. Podbeskidzie zaczyna grać dopiero wtedy, gdy dostaje „gonga” w postaci straconej bramki albo „gonga” od trenera w przerwie. Jednak po golu na 1-1 wszystko wróciło do smutnej normy z pierwszej części. Znów zaczęło się „pozorowanie”. Jeszcze w końcówce swoją lewą nogą trochę „postraszył” Kołodziej, którego wejście po raz kolejny zasługuje na uznanie, ale ligę mieli ratować przecież inni zawodnicy, a nie „Kołek”. Znów musiałbym się jednak zacząć rozwodzić nad moim ulubionym letnim tematem, czyli polityką transferową w klubie. Ten temat jednak pewnie wróci na te łamy. Prędzej czy później.
PS. Jeden ze znakomitych byłych bramkarzy, oglądający ten mecz w telewizji, powiedział mi, że gdyby przy karnym „Sokół” lekko się nie poślizgnął, piłka nie pofrunęłaby tak wysoko i Krzysztof Pilarz nogami ten strzał by obronił… Ale nawet bez tej wiedzy uważałem, że ten remis po takiej postawie trzeba przyjąć z pocałowaniem ręki.