NIE TAM, GDZIE TRZEBA
Jeszcze tylko, albo aż pięć spotkań i liga w tym roku dobiegnie końca. Dla nowego trenera Podbeskidzia Leszka Ojrzyńskiego liczy się, jak największa punktowa zdobycz, by zimą wziąć pełną odpowiedzialność za zespół, który ekstraklasę znów ma w Bielsku-Białej utrzymać...
Na razie przecież bazował na tym, co zastał. Zarówno personalnie, jak i taktycznie za dużo nie zmieniał. Rozsądnie. Przekonał piłkarzy do większej waleczności i szybszego biegania, ale to też przecież nic nowego, bo wiosną tego roku zespół tymi cechami przecież już imponował. W niedzielę w Zabrzu zobaczymy, jak po dwóch tygodniach bez ligi będzie wyglądać jego drużyna. Przecież te pięć zdobytych punktów w jego czterech meczach idzie także w jakiejś mierze na konto jego poprzednika, z którym zresztą na temat zespołu w trakcie jego przejęcia rozmawiał.
Jak każdy trener, także Ojrzyński, ma swoją wizję budowy ekipy i pewnie jakichś kandydatów do gry w zespole w głowie już sobie poukładał. Mam jednak nadzieję, że w Podbeskidziu skończy się okres testów, bo jak napisały wszystkie liczące się w tym kraju piłkarskie periodyki, od lata po dziś dzień przetestowano pięćdziesięciu „chłopa”. Ostatnio jakichś dwóch Kolumbijczyków, nie wiadomo po co, zresztą już ich nie ma. To Ekstraklasa, a nie cyrk, gdzie można przywieźć i spróbować wepchnąć do taboru jakiegoś „magika”. Tu trzeba – jeździć, obserwować, analizować. I mieć konkretny plan. W Podbeskidziu go nie ma.
Druga sprawa to pieniądze. Obiecałem już jakiś czas temu, że zajmę się tym, na co idzie kasa. Klub utrzymuje de facto dwa i pół sztabu trenerskiego. Ten obecny, co jest zrozumiałe, ale do czerwca 2014 roku będzie opłacał zarówno Czesława Michniewicza, jak i jego asystenta Marcina Węglewskiego. Czyli osiem pensji, jak sądzę około czterdziestu tysięcy złotych plus VAT. Do tego dochodzi jeszcze zwolniony wcześniej nie wiadomo po co Tomasz Świderski, który zajmował się drugim zespołem. Parę tysięcy na pewno dostawał. Jak ktoś weźmie do ręki kalkulator dość łatwo obliczy, że powstaje z tego pokaźna suma, z której można było zadowolić menedżerów Roberta Demjana (skoro teraz tak bardzo chce się jego powrotu), opłacić ekwiwalent Sebastiana Bartlewskiego i szybciej uregulować dług wobec MKS-u Kluczbork za Adama Deję. Albo: zapłacić 15 tysięcy euro prowizji za Bernardo Vasconselosa, który był do wzięcia już w czerwcu i gdyby normalnie się przygotował z drużyną, mieć z niego jeszcze większy pożytek niż ma Zawisza...
Poza tym, jeśli płacimy już Świderskiemu, to dlaczego nie ma dla nas pracować? Drużyna rezerw rzucona jest w „samopas”. Nie wiadomo, kto ją prowadzi – czy Ryszard Kłusek czy Andrzej Wyroba? Czy ktoś czuje się w niej potrzebny, widzi jakiś sens, skoro nie ma sprecyzowanego nawet swojego trenera? „Świder”, podobnie zresztą, jak Marcin Węglewski, robił bardzo dobre analizy, mógłby pomagać w obserwacji albo obserwować niższe ligi i penetrować rynek, by testy nie wyglądały później, jak „randka w ciemno” tylko mieć wyselekcjonowanego i podchodzącego pod konkretny profil kandydata. A tak pieniądze idą na czyjeś konto, a pożytku z tego żadnego nie ma. Skauting jest na głowie jednego człowieka, Grzegorza Więzika. Wszędzie być nie może. Po prostu się nie da.
I jeszcze jedno. Byłem kilka razy na przedmeczowych zgrupowaniach. Czasem, tak jak w ubiegłym sezonie, przed spotkaniem z Polonią w Warszawie, chłopaki mieszkali w dość podłych warunkach. A przecież piłkarz przed meczem musi mieć porządne łóżko, aby się dobrze wyspać, smaczne i właściwie dobrane jedzenie, solidnie do występu na boisku się przygotować. Musi mieć komfort. Dopiero wtedy możemy od niego wymagać. Na zawodnikach nie można oszczędzać. Wszystko przecież w ich nogach i głowach. Muszą czuć się dopieszczeni. Porządny hotel przed ligowym spotkaniem to kluczowa sprawa. Bo przecież jak udowodniono wyżej, trudno się zgodzić z tezą, że klub oszczędza. A jeśli tak, to nie tam, gdzie trzeba.