PIŁKARSKI WEHIKUŁ CZASU
3 lipca 1974 roku, 4 września 2015 roku. Dwie daty. Czy całkiem przypadkowe? Dla wielu na pewno tak. Ale nie dla mnie. Coś się zaczęło i coś jest współcześnie. Te daty są dla mnie futbolowego pasjonata symbolami. Mają specjalne znaczenie. 41 lat to dwa pokolenia. Te daty to symbole i wyznaczniki, moje wędrówki po futbolowym świecie. Może nie wiecie o co chodzi, to wam opowiem. A więc do rzeczy.
Piłkarska reprezentacja Polski prowadzona przez trenera tysiąclecia Kazimierza Górskiego po raz pierwszy w swojej historii awansowała do finałów mistrzostw świata, które odbywają się w Republice Federalnej Niemiec. Wszyscy kibice w naszym kraju z wypiekami na twarzy i z nadzieją oczekują dobrych rezultatów w tej imprezie. Rozbudza to i moją sportową wyobraźnię, wtedy młodego medyka z Bielska-Białej. Co by tu zrobić, aby zobaczyć to na własne oczy. Jest biuro turystyczne Juwentur. Potrzebny paszport, wiza... To wszystko trwa, te przygotowania do wyjazdu zajmują parę miesięcy. Najłatwiej było otrzymać urlop w szpitalu numer 2 w Bielsku-Białej, w którym pracowałem. Nie było za to tak łatwo wyjechać do zachodniego, kapitalistycznego kraju, tym bardziej RFN. Potrzebne było polityczne szkolenie. Trwało ono kilka dni na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Wszystkim przedstawiano wspaniałe osiągnięcia systemu komunistycznego, w którym była umocowana też i Polska oraz straszne wydarzenia, jakie dotyczyły kapitalistycznych krajów „zgniłego” zachodu.
Wreszcie jedziemy! Ponad 20 godzin zdezelowanym autobusem bez klimatyzacji przez najbardziej strzeżoną wtedy granicę między Niemiecką Republiką Demokratyczną i „zachodnimi” Niemcami, jak to się mówiło o RFN. W autobusie żona Kazimierza Górskiego pani Maria z córką, Antoni Piechniczek, jeszcze nikomu nieznany szkoleniowiec, były zawodnik Ruchu Chorzów i Legii Warszawa, wielu pasjonatów, jak ja i paru „opiekunów” o smutnym spojrzeniu. Już wtedy Antoni Piechniczek wykazywał nam wszystkim swoją klasę, opowiadając o różnych niuansach piłki nożnej. Niebawem został trenerem BKS, który niestety bezskutecznie szturmował bramy ekstraklasy. Byłem zafascynowany drużyną BKS tamtych czasów. A tacy piłkarze, jak Eugeniusz Kulik, Czesław Maruszka, Józef Młynarczyk byli moimi idolami...
A więc dojechaliśmy w dobrych humorach do Frankfurtu nad Menem na upragnione mistrzostwa świata w 1974 roku. I wszystko się zaczęło. Starsi kibice pamiętają, 3:2 wygrana z Argentyną, 7:0 z Haiti, 2:1 z Włochami, 1:0 ze Szwecją, 2:1 z Jugosławią i wreszcie niestety porażka z drużyną gospodarzy 0:1 w słynnym meczu na wodzie. Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Siedziałem naprzeciw trybuny głównej, wśród prawie samych kibiców brazylijskich. Pamiętam wypełniony stadion i mężczyzn na bosaka usiłujących zbierać tę wodę. Nigdy nie zapomnę tego meczu, tego widowiska, tej dramaturgi i tych emocji. Jan Tomaszewski obronił wtedy rzut karny. Bramkę dla RFN zdobył Gerd Muller. Za kilka dni wygraliśmy 1:0 z Brazylią i zajęliśmy 3. miejsce na mistrzostwach świata.
Byliśmy dumni jako kibice biało-czerwonych. Ja byłem dumny i zdziwiony tym, że z pełnego autobusu do kraju wróciło może z 10 osób. Znowu 20 godzin tułaczki i transportowej mitręgi nieklimatyzowanym autobusem. Na nic zdało się polityczne szkolenie na Stadionie Śląskim. Większość wybrała wolność i pozostała w Niemczech. To były moje pierwsze mistrzostwa świata. Po nich były następne w Hiszpanii, Francji, poza Europą w USA, Korei i Japonii oraz znowu w Niemczech. Każda z tych imprez miała w sobie coś ciekawego. Z USA najbardziej utkwiły mi w pamięci, poza sportowymi emocjami, powszechne pikniki całych rodzin amerykańskich już wiele godzin przed meczem, jak również po zawodach. Grillowanie, biesiady, towarzyskie spotkania. Z Korei i Japonii najlepiej pamiętam świetne stadiony piłkarskie położone na obrzeżach miast, wśród uprawnych pól ryżowych. Robiło niesamowite wrażenie, kiedy tuż przy obiekcie widziało się uprawy roślinne. Od pierwszego mojego wyjazdu na mistrzostwa świata właśnie w 1974 minęło dokładnie 41 lat.
Teraz znowu znalazłem się na tym samym obiekcie ze wspomnianego meczu na wodzie we Frankfurcie. Przedtem nazywał się on Stadion Leśny, teraz Commerzbank Arena. Jaka teraz obowiązuje logistyka wyjazdu? Powiem tak: obiad w Bielsku-Białej, półtorej godziny lotu z krakowskich Balic do Frankfurtu, żadnych wiz, paszportów, stresów. Tylko oczekiwanie na mecz. I to jest najważniejsze. Na szczęście wokół nas jest inna rzeczywistość, inny świat. Co by nie powiedzieć minęło 41 lat. Jedno się nie zmieniło – moja futbolowa pasja i to samo miejsce, co 41 lat temu. Teraz graliśmy z Niemcami o awans do finałów mistrzostw Europy. Obiekt ten sam, ale nie taki sam. Dawniej to dla nas Polaków wszystkie obiekty piłkarskie w zachodniej Europie były niedoścignionym wzorem. Wszystko było ach i och! I obiekt piątkowego meczu z Niemcami też jest wspaniały, ale już bez tych ach i och.
Mecz wszyscy widzieli, więc o nim będzie tylko kilka słów. 3:1 dla naszych zachodnich sąsiadów to nagroda za ich piłkarską jakość. Wyższość futbolowa niemieckiego zespołu, bo umiejętności piłkarzy były trochę wyższe od naszych, a gospodarze zasłużenie pokonali biało-czerwonych. Nie mamy się czego wstydzić. Orły Adama Nawałki napędziły sporo strachu niemieckiemu zespołowi. Mecz był ciekawy, polscy i niemieccy kibice zgromadzeni na trybunach żywo reagowali na wydarzenia na boisku. Wydaje mi się, że około 10 tysięcy kibiców z Polski dopingowało swój zespół. Nasi kibice zgromadzeni na stadionie pokazali swoją klasę. Oklaski podczas hymnu niemieckiego, jak i polskiego przez grupę kibiców niemieckich stworzyły na stadionie świetną atmosferę rywalizacji w granicach szacunku dla przeciwnika. Polscy kibice mi zaimponowali. Nie widziałem żadnych ekscesów, czy fanów idących chwiejnym krokiem. Byli super ubrani w biało-czerwone barwy. Sprawiali spore zainteresowanie kibiców niemieckich. Świetnie wizerunkowo zaprezentowali nasz kraj i polską piłkę. Na twarzach niemieckich kibiców można było zauważyć nawet zdziwienie, że tak Polacy mogą się bawić i dopingować swój zespół. Widziałem bardzo dobrze zorganizowane grupy kibiców z Bielska-Białej i okolic.
Piszę te słowa felietonu w znakomitym nastroju, z przyjemnością oglądając dzień po występie biało-czerwonych mecz ligi regionalnej w Nurtingen, gdzie alfą i omegą miejscowej drużyny jest bielszczanin Janusz Szuta. Wybitna osobowość piłkarska w tym regionie Niemiec. Bielszczanin z urodzenia, od prawie 40 lat zamieszkały w Badenii Wirtembergii. Szuta to trener ściśle związany i pracujący w Niemieckim Związku Piłki Nożnej. Ceniony szkoleniowiec i sędzia piłkarski. Współpracuje też blisko z PZPN, jest opiekunem polskich zespołów występujących w tym kraju.
I tak to przez 41 lat towarzyszy mi moja sportowa, piłkarska pasja, która spina klamrą te daty – rok 1974 i 2015. Takie to moje sportowe piłkarskie życie, taka to moja sportowa pasja.
Ze sportowym pozdrowieniem Sławomir Wojtulewski