Podbeskidzie jest w tym roku bez porażki i za to należą się drużynie absolutnie brawa. Ale nie od dziś wiadomo, że lepiej jest jeden mecz przegrać i jeden wygrać, niż dwa zremisować. Tym bardziej 0-0, gdy okazji na zdobycie gola za dużo nie ma.

iwanow_big Sytuacja w tabeli jest taka, że chcąc myśleć o zachowaniu ligowego bytu trzeba od czasu do czasu wygrywać nawet na obiekcie przeciwnika. Tym bardziej, jeśli ten ma – mówiąc delikatnie – kiepski czas. Tak, jak drużyna Piasta. Jasne, że lepiej z terenu prawdopodobnego przeciwnika w dodatkowej, decydującej części sezonu wywieźć punkt, niż przegrać. W niedzielę oczekiwałem jednak odrobiny więcej odwagi. Odwagi, nie bezsensownego ryzyka.

Pamiętam wiosenny mecz „Górali” w Zabrzu, kiedy Górnik był co kilka minut w opałach po ofensywnych i zdecydowanych akcjach piłkarzy z Bielska-Białej. Dało to wygraną 1-0 i pobudziło drużynę na dalszą część rundy. Psychologicznie było to jedno z decydujących spotkań w kontekście późniejszego utrzymania. Owszem, ówczesne okoliczności były trochę inne, bo zespół praktycznie nie miał wtedy za dużo do stracenia. 95 procent osób uważało, że na utrzymanie nie ma szans. Dziś tabela sprawia wrażenie bardziej korzystnej, więc o ryzyko jest zdecydowanie trudniej. Ale wiemy też, jak ważna w piłce jest psychika. Od dwóch kolejek w tym względzie nic się nie zmienia.

Poprzedni felieton zacząłem do stwierdzenia, że „trzeci mecz i widzieliśmy trzeciego napastnika”. Nie spodziewałem się jednak, że Leszek Ojrzyński dopisze do tego „czwarty rozdział” i tym razem postawi „na szpicy” Krzysztofa Chrapka. A podstawowy atakujący ze spotkania z Pogonią Szczecin – Jan Blażek – nie zmieści się nawet w meczowej osiemnastce. Po przerwie były napastnik Lecha został już w szatni, bo wiadomo, że na cały mecz sił nie ma. Wyżej przesunięty został Fabian Pawela, mimo że wszyscy wiemy, że gra na tej pozycji nie jest mu „pisana”. A więc de facto mieliśmy napastnika numer… pięć. Potem wszedł za niego Charles Nwaogu, więc wróciliśmy do zestawu z pierwszego tegorocznego spotkania. Mówiąc pół żartem, najbliżej gry w Poznaniu jest... Mikołaj Lebedyński, bo tylko on jeszcze gry w ataku w tym roku nie posmakował. Choć w jego wypadku decyduje o tym tylko odniesiona w okresie przygotowawczym kontuzja. Za nami w tym roku cztery kolejki, a żaden z napastników nie cieszył się jeszcze z trafienia. Na tej pozycji potrzebna jest regularność, parę występów z rzędu, a nie zmiana co kolejkę. Jeśli przeanalizujemy gole, to też wyjdą nam zresztą ciekawe spostrzeżenia.

Widzew: rzut karny wykonany przez Dariusza Kołodzieja. Wiem, że nawet „pan Sławek” w Canal Plus mówił, że był ewidentny, ale rozmawiałem z kilkoma sędziami po tym meczu i sprawa nie jest wcale tak oczywista. Arbiter zawsze chroni się słowem „interpretacja”. Jagiellonia: dośrodkowanie Macieja Iwańskiego do Mateusza Stąporskiego, ten próbując kopnąć piłkę, fauluje bramkarza Jakuba Słowika (zaliczając de facto przedziwną „asystę”) i skuteczna dobitka Piotra Malinowskiego. I rykoszet od Filipa Modelskiego, gdy na uderzenie decyduje się Kołodziej, w końcówce spotkania. Przy każdym zdobytym dotychczas golu pojawia się odrobina szczęścia. To dobrze, bo ono w futbolu odgrywa dość ważną rolę. Nie można jednak na nim tylko polegać.

Słuchając i czytając wypowiedzi przed meczem w Gliwicach czuło się, że na remis nikt nie będzie narzekać. Zespół dostał „przyzwolenie” na wywiezienie punktu i jakby na to się „zaprogramował”. Znając jednak charakter zespołu, a przede wszystkim trenera, wydawało mi się, że można było powalczyć o coś więcej. „Wyszarpać” trzy punkty. W Poznaniu nie będzie o nie łatwiej niż w Gliwicach. A to z Piastem, a nie z Lechem, czeka „Górali” walka o ligowy byt. Nie tylko psychologicznie była szansa bardzo dużo zyskać.