Na przełomie wieków Tomasz Gargula był uznawany za jednego z najbardziej obiecujących bokserów w Polsce, a na swoim koncie miał również szereg zdobytych tytułów w formule kick-boxingu. Rozwijającą się karierę przerwał jednak blisko 11-letni pobyt w więzieniu, do którego sportowiec trafił za kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Za kratami Gargula przeszedł jednak prawdziwą przemianę, a po opuszczeniu więziennych murów, postanowił podjąć próbę powrotu do zawodowego sportu. Po długiej passie walk bez zwycięstwa oraz pogarszającego się stanu zdrowia, w 2019 roku postanowił zrobić sobie przerwę. Obecnie czuje się jednak zdrowy, jak nigdy. Dlaczego zatem Gargula zdecydował się spróbować swoich sił w formule MMA? Jak wielką rolę odgrywa w jego przypadku sport oraz rodzina? Dlaczego uważa, że wraz z wyjściem z więzienia zyskał nowe życie? Wszystko to w rozmowie z jednym z bohaterów nadchodzącej gali Celtic Gladiator w Bielsku-Białej.
 

* * * * *


Piotr Porębski: Stoczył Pan wiele walk w formule bokserskiej na zawodowym ringu, był Pan mistrzem świata i Europy w kick-boxingu… Skąd zatem w pańskiej karierze pojawił się temat MMA? Kiedy doszło do pierwszych rozmów z włodarzami Celtic Gladiator?

Tomasz Gargula:
Zanim zacząłem trenować boks, stoczyłem chyba około 100 ulicznych pojedynków. I MMA faktycznie trzeba uznać za prawdziwą i wręcz bezpardonową walkę. Doświadczenie w tej formule mam zatem dość spore. Przez swój pobyt w więzieniu straciłem jednak wiele zdrowia i bardzo pochorowałem się pod względem fizycznym. Musiało minąć bardzo wiele czasu, bym doszedł do siebie, ale w ostatnim czasie zdołałem pójść po rozum do głowy. Po wyjściu z więzienia chciałem bowiem wręcz błyskawicznie wrócić do sportu, a że wyglądałem tak, a nie inaczej, służyłem właściwie za worek do bicia. Serce chciało, ale organizm był w dużej rozsypce. Teraz mam zdecydowanie więcej siły. A jeśli chodzi o Celtic Gladiator, z Albertem Jarzębakiem (właścicielem wspomnianej federacji – przyp. red.), znam się już prawie 25 lat. Poprosiłem go o możliwość sprawdzenia się w oktagonie i zweryfikowania swojej aktualnej dyspozycji.

Właśnie w kontekście walki w formule MMA – niegdyś wspominał Pan o niej jako ostatecznej weryfikacji pańskiej formy. Czy zatem, bez względu na wynik, będzie to pański ostatni pojedynek w sportach walki? Czy ewentualnym zwycięstwem chce Pan otworzyć sobie furtkę na kontynuowanie kariery?

T.G.: Tak, jak wspomniałem, jestem fizycznie zdrowy i sprawny, ale walka zweryfikuje wszystko. Chcę sprawdzić, czy jestem tak silny, jak naprawdę mi się wydaje. W moim przypadku występuje chyba taki paradoks, że im jestem starszy, tym lepiej się czuje, bo poza regularnymi treningami, cały czas fizycznie pracuję. Gdyby faktycznie udało mi się zwyciężyć, a gorąco wierzę, że tak będzie, to dam sobie jeszcze szanse. Chociaż lista priorytetów w moim przypadku jest już zupełnie inaczej ułożona. Mam poukładane życie i najbardziej zależy mi na utrzymaniu mojej rodziny, ale na pewno nigdy nie zapomnę o swojej pasji. W końcu ona nie raz i nie dwa dosłownie uratowała mi życie. I to nie będzie tak, że skończę karierę i o wszystkim zapomnę.

Do roli sportu jeszcze powrócimy, natomiast wspomniał Pan kiedyś na łamach Interii, że przygotowania do walki bokserskiej są znacznie bardziej specjalistyczne niż w przypadku MMA. W czym się to objawia?

T.G.: Z perspektywy czasu i doświadczenia życiowego muszę potwierdzić, że faktycznie przygotowania do boksu są bardziej kompleksowe. Walki bokserskie często przypominają pojedynki szachowe czy słynne szermierki na pięści, a rywalizację można wygrać dobraną taktyką. W końcu na swojej drodze spotkałem sporo zawodników, którzy może walczyli bardzo brzydko, ale później wygrywali wszystkie walki na punkty. W MMA główną rolę odgrywają przede wszystkim ogólna twardość, wyprowadzane ciosy i siła charakteru. Tu nie będzie miejsca na ucieczkę.

Mogę się tylko domyślać, że w pańskim położeniu ciężkie jest łączenie przygotowań do czerwcowej walki z pracą zarobkową. Chociaż jak słyszałem, czym się aktualnie Pan zajmuje, wysiłku fizycznego i tak ma Pan chyba pod dostatkiem.

T.G.: Zdecydowanie, muszę Panu powiedzieć, że gdy byłem jeszcze w Polsce i dochodziłem do zdrowia, akurat pracowałem w zakładzie kamieniarskim. To było bardzo ciężkie i wtedy faktycznie poczułem mięśnie pleców czy nóg. Mięśnie tak głębokie, że nawet nie wiedziałem, że takie istnieją.
 



Jeden cytat z wywiadu dla portalu sporteuro.pl: „Wyjdę do ringu z każdym, jeżeli zapewni mi to rozwój”. Czy zatem podchodzi Pan do zbliżającej się walki jako jednego z największych wyzwań w karierze czy niekoniecznie?

T.G.: Nie podchodzę do tego w taki sposób. Zresztą, przeżyłem w swoim życiu tak mnóstwo rzeczy, że mógłbym nimi obdzielić z 10 innych osób. Gdy w końcowym etapie wyroku zacząłem myśleć i analizować wszystkie sytuacje, zacząłem patrzeć na życie zupełnie inaczej. To samo mógłbym powiedzieć o sporcie, który w moim odczuciu jest wspaniałą i piękną ideą. To jedno z najpiękniejszych narzędzi, umożliwiające człowiekowi rozwój zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Wszystko jednak musi opierać się na fundamentalnej zasadzie fair-play. Niestety teraz za najważniejsze aspekty uznaje się pieniądze i rozpoznawalność. Oczywiście, każdy co innego może uznawać za słuszne, ale osobiście mi sport pomógł w wielu kwestiach i pewnie, gdyby nie on, prawdopodobnie już bym nie żył.

Czyli słuszne jest stwierdzenie, że gdyby nie sport oraz rodzina, z której nie ukrywa Pan swojej dumy, wpadłby Pan na tzw. drogę bez powrotu?

T.G.: Pewnie tak, a nawet gdybym żył, to pewnie byłbym nikim. Bazowałbym tylko na pieniądzach i potrzebach niższego rzędu. Jak sobie przypominam, jakim kiedyś byłem człowiekiem i jak żyłem, jest mi po prostu wstyd. Ale jak ktoś kiedyś powiedział – nie ma człowieka, który nie popełniłby ani jednego błędu. Tylko mądra osoba potrafi wyciągnąć wnioski, uderzyć się w pierś i starać się wszystko naprawić. A idiota zawsze będzie szedł w zaparte.

Blisko 11-letni pobyt w więzieniu traktuje Pan jak zamknięty temat. Godny docenienia jest jednak fakt, że pomimo takich, a nie innych warunków w tarnowskiej placówce, pasja do sportów walki w Panu nie umarła. A wręcz przeciwnie.

T.G.: Zdecydowanie, ale na pewno destrukcyjnie działał na mnie fakt, że co prawda mocno trenowałem, ale nie dostarczałem sobie potrzebnych witamin czy minerałów. A organizmu oszukać się nie da. Pod koniec wyroku byłem już tak chorym i wyniszczonym człowiekiem, że do teraz jestem w szoku, że w takim wieku udało mi się jeszcze wrócić do zdrowia i sportu. Teraz życie sprawia mi ogromną przyjemność, ale ten stan rzeczy nie byłby możliwy, gdyby nie moja najbliższa rodzina w postaci żony i córki.

To jest jedno, ale pewnie przez odsiadkę zyskał Pan zdecydowanie mocniejszą psychikę.

T.G.: Powiem Panu, że przez pierwsze 9 lat, gdy odsiadywałem wyrok jako bandyta, miałem w więzieniu, jak u Pana Boga za piecem. W pewnym momencie zrozumiałem jednak, że warto być dobrym dla bliźniego, a życie ma sens. Postanowiłem żyć jak inny człowiek, kierujący się wyższymi wartościami – mówiący prawdę i niezakłamujący rzeczywistości. W końcu co innego się „papla” i wspomina o swoich poglądach, a co innego się robi.

Nawiązując do tej życiowej analizy i patrząc na dotychczasową karierę z boku, ma Pan czasami myśli na zasadzie „co by było, gdyby”? Czy raczej stara się Pan pochodzić do wszystkiego na chłodno, że widocznie tak musiało być?

T.G.: Trafił Pan w sedno – nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Gdy zaczynałem karierę, byłem zdrowym i młodym człowiekiem, a patrząc na moją ówczesną fizyczność, zaryzykowałbym stwierdzenie, że byłbym mistrzem świata i wybitnym sportowcem. Ale mając w głowie to, co miałem, zapewne zmarnowałbym swoje życie. Zarabiałbym spore pieniądze, miałbym dom i samochody, ale byłbym zwierzęciem bez wartości. Może niektórzy stwierdzą, że i tak mnóstwo straciłem, ale ja to odwrócę i powiem, że właśnie zyskałem nowe życie.

To gdyby mógłby powiedzieć Pan Tomaszowi Gargule sprzed 20 lat, gdy pańska kariera nabierała właśnie rozpędu, co by to było?

T.G.: Jeżeli człowiek przeżyje niepowodzenia na swojej skórze, wtedy faktycznie poczuje i zrozumie, czym jest prawdziwe życie. W ostatnich latach miałem do czynienia z bardzo wielką ilością zła oraz cierpienia, ale dane mi również było – i wciąż jest – przeżywać wspaniałą miłość. Wszystko dzięki mojej żonie, z którą jestem cały czas razem. Jest moim największym przyjacielem, z którym mogę porozmawiać na każdy możliwy temat. Mam zatem tą skalę porównawczą na widelcu, dzięki czemu w pełni świadomie mogę wyznać, że nie zamieniłbym swojego życia na żadne inne. Wiem, że wszystko co się dzieje, ma sens. Nic jednak nie spada z nieba, a poza tym można wcale nie być bogatym materialnie człowiekiem, ale i tak być bardzo szczęśliwym i spełnionym.

Czy zatem przez sam udział w czerwcowej walce w federacji Celtic Gladiator oraz możliwość sprawdzenia się w nieco innej roli, poczuje się Pan spełniony?

T.G.: Zdecydowanie tak, tym bardziej, że od dziecka miałem talent do sportów walki. Dla mnie jest to bardzo ważne, by wejść do oktagonu bez żadnych komplikacji zdrowotnych. Jeżeli przegram, z pewnością zakończę swoją karierę ze sportem zawodowym. Wówczas powiem sobie w swoim stylu: „Tomaszu, Twój czas w ringu już minął!”. W takiej sytuacji całkowicie skupię się na tym, co przynosi mi szczęście – pracy oraz rodzinie. Na pewno dalej będę trenował, ale nie będzie to miało zawodowego wymiaru. A w kontekście walki w oktagonie – jeżeli człowiek czegoś nie spróbuje, to później może tego żałować. Tym bardziej, że potrafię zadać oraz przyjąć na siebie mocne ciosy. Mam twardą głowę, więc liczę na to, że jeszcze będę miał kilka okazji nacieszyć się swoją pasją. Ale tak już wspomniałem, życie wszystko zweryfikuje.

Czyli jedno jest pewne – w klatce będą leciały iskry.

T.G.: A to to na pewno. Właśnie to jest cudowne i z tego miejsca chciałbym jeszcze raz serdecznie podziękować Albertowi za daną szansę. On nie patrzył na mnie w ten sposób, że jestem stary, przegrany i w ogóle powinienem dać sobie spokój. Miał możliwość pomocy, więc to zrobił i zorganizował dla mnie walkę.

Mówiąc pół żartem pół serio, na pewno podejdzie Pan również do walki z chęcią przełamania złej passy. Czy od pojedynku z Andrzejem Soldrą z 2016 roku do rywalizacji z Nikitą Smirnovsem w 2019 roku, miał Pan poczucie wpadnięcia w niekończącą spiralę? Schemat porażka – chęć przełamania – szybkie przygotowania i od nowa był takim błędnym kołem?

T.G.: Oczywiście, na pewno dobrze będzie przystąpić do rywalizacji całkowicie zresetowanym, z wyczyszczoną głową. Mając w sobie tą wielką miłość do boksu, przyjąłem jednak wówczas bardzo zły model na przygotowania. W moim przypadku przypominało to trochę myślenie życzeniowe i nadmierne chciejstwo. Wszystko musi być dostrojone i odpowiednio przygotowane, by mogło funkcjonować, jak należy, jak maszyna. Ta walka będzie pewnym dopełnieniem mojej pasji i oczywiste jest to, że jako sportowiec i człowiek chciałbym ją wygrać. W końcu zwycięstwa są wspaniałe.

Zdecydowanie, ale swoją drogą, w czerwcu szykuje się dla Pana sentymentalny powrót do Bielska-Białej. Ma Pan w ogóle jeszcze jakieś wspomnienia z 2002 roku – zarówno z miastem, jak i walki z Mohamedem Hissanim?

T.G.: Jak Albert wspomniał mi w jednej rozmowie, że chce zorganizować galę właśnie w Bielsku-Białej, od razu się uśmiechnąłem w duchu. To właśnie tam zanotowałem bardzo dobrą i, co najważniejsze, zwycięską walkę. Oczywiście, byłem wówczas zupełnie innym, całkowicie niedojrzałym człowiekiem, ale z pewnością byłem zadowolony z tamtego pojedynku i stylu, w jakim go poprowadziłem. Strasznie się cieszę na możliwość powrotu do tego miasta i mam nadzieję, że ponownie przyniesie mi szczęście.