Kiedyś na polsatsport.pl napisałem tekst pt. „Dobry futbol zawsze się obroni”. Nawiązujący do występów Legii Warszawa w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Sugerujący, że nie grając dobrej piłki na dystansie sześciu meczów ciężko jest oczekiwać awansu do fazy grupowej. Że kilka razy możesz się „przeszwarcować”. Po jakimś zrywie, indywidualnej akcji, błędzie rywala czy własnym szczęściu. Ale na dłuższą metę twoja słabość czy przeciętność wyjdzie. W Podbeskidziu właśnie mamy ten moment.

Z Lechią w Gdańsku czy Zawiszą w Bydgoszczy udało się „wyrwać” po punkcie. Z Koroną u siebie zespół jedyny raz w tym sezonie grał solidny futbol przez cały mecz i atakował agresywnie od pierwszej do ostatniej minuty. Ale sprawdźcie, gdzie kielczanie są w tabeli. Jedynie oni znajdują się niżej niż „Górale”. Trzy ostatnie mecze, punktów zero. Porażki minimalne, ale lepiej przegrać raz 0-6, niż trzy razy różnicą jednego gola.

Mimo, że były premier mówił, iż „prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy”, to w piłce jest jednak trochę inaczej. Końcówki, owszem, są ważne, ale każdy mądry zespół stara się jak najszybciej strzelić gola. Bo chyba łatwiej gra się przy 1-0 niż 0-1. „Jaga” i „Portowcy” po dwudziestu minutach mogły prowadzić kilkoma golami! Gra obronna w Szczecinie to był dramat, zero asekuracji i wolne przestrzenie, gdzie Pogoń bez trudu rozgrywała sobie piłkę. Nie można wszystkiego zwalać na brak Bartłomieja Koniecznego. Dariusz Pietrasiak co chwilę gra u boku z innym partnerem. Najpierw był to Wojciech Szymanek, potem Błażej Telichowski, z Piastem Adam Deja. Wiem, że są kontuzje, ale to miejsce na boisku wymaga największej stabilizacji. Kto dziś jest trzecim stoperem, doprawdy nie wiem.

iwanow_big

W Szczecinie najbardziej zabrakło Antona Slobody. Ja nie odsuwałbym go od zespołu po jednym błędzie, który przytrafił mu się z Jagiellonią. Przy tak ofensywnej sile Pogoni gra z Adamem Deją w roli drugiego defensywnego nie była najrozsądniejszym posunięciem. Przed nim grał jeszcze Rudolf Urban, który nie broni w ogóle. Kto miał przerywać w środku akcje rywala? Marek Sokołowski na prawej obronie też był objeżdżany, jak junior. Z „Jagą” też nie wyglądał zresztą najlepiej.

Z przodu trwa poszukiwanie właściwej recepty. Wystawienie na szpicy Piotra Malinowskiego to jak chwytanie się brzytwy przez tonącego. Chłopak na bodaj 85 meczów w Ekstraklasie strzelił w niej jedną bramkę! Pod kątem zaangażowania, biegania i wychodzenia na pozycję „Malina” w dwóch ostatnich meczach grał naprawdę „malinę”. Wzorowo! Ale przecież, jak się przez całą swoją karierę nie nauczył trafiać między słupki i pod poprzeczkę, to się raczej już nie nauczy. Okazje miał w każdym meczu, w którym wyszedł w „11”, fantastyczne. Skończyło się – jak zwykle.

Jedynym pozytywem ostatniego „trójmeczu”, mimo trzech porażek, jest bramkarz. Tak! Bramkarz! Ladislav Rybansky uchronił zespół od kompromitacji, bo tylko dzięki niemu porażki były minimalne. Może to zabrzmieć dość dziwnie, ale to Słowak był bohaterem ostatniego tygodnia. Gdyby nie on, atmosfera w Bielsku-Białej mogłaby być grobowa. A do pierwszego listopada przecież sporo jeszcze brakuje.

Nie byłem na spotkaniu z Piastem, ale patrząc w telewizji, że Podbeskidzie, jakby nie wyszło na drugą połowę, zobaczyłem jakiś brak chemii. Nie wiem czy między drużyną a sztabem szkoleniowym, czy może w samym zespole. Dobrze, że kontuzjowany Bartłomiej Konieczny skrzyknął chłopaków na jakieś nieformalne spotkanie. Niech sobie pewne rzeczy wyjaśnią, wypiorą brudy we własnym gronie. Bo z taką grą i nastawieniem daleko się nie zajedzie.

Za tydzień mecz z Lechem. Ma być święto, bo przecież otwieramy nową trybunę. Oby święto nie przerodziło się w stypę...

Jak zawsze po trzech porażkach pojawiają się głosy pytające o pozycję trenera. W poniedziałek może być zwolniony. Jeśli tak, będzie to kolejny niezrozumiały ruch prezesa Wojciecha Boreckiego. Jak było „alleluja” po utrzymaniu się w lidze, były toasty i wspieranie. W polskiej piłce jest tak, że jak się zaczyna robić bałagan, kontakty są mniej wylewne i coraz rzadsze. A przecież w sytuacjach krytycznych trzeba sobie pomagać. Bo to nie wina Michniewicza, że zespół na nowy sezon został stworzony bez jakiejkolwiek koncepcji, bez żadnego logicznego planu. Przedłużono umowy z zawodnikami, którzy są już raczej zgranymi kartami, wzięto paru „starszych panów”, którzy nie mieli szans na angaż gdzieś indziej, wypożyczono z Legii utalentowaną młodzież, która za chwilę opuści Bielsko-Białą. Oczywiście, część tych piłkarzy to pomysł Michniewicza, ale akceptował je i kontrakty podpisywał prezes, który szczyci się tym, że ma przecież papiery trenerskie. Boję się patrzeć nawet w niedaleką przyszłość, bo widok nie przedstawia się za ciekawie. Nie chciałbym, by za chwilę na stadionie w Bielsku zamiast utwory z „Janosika” nie puszczano „Góralu, czy ci nie żal”… Tylko, ilu tu jest prawdziwych górali? I dlaczego latem żal było wydać trochę pieniędzy na prawdziwych piłkarzy?