Stanisław Ptak w STREFIE WYWIADU: Sukcesy tworzą atmosferę
– Dało się odczuć tą wielką atmosferę, bo Adaś był lokomotywą napędzającą cały polski sport, nie tylko skoki narciarskie – mówi o czasach „Małyszomanii” doktor Stanisław Ptak, który przed kilka lat był lekarzem kadry skoczków, ale także piłkarzy. Ze znaną osobistością sportową redaktor naczelny portalu Marcin Nikiel rozmawia w kolejnej STREFIE WYWIADU.
SportoweBeskidy.pl: Skąd wziął się sport w pana życiu? Stanisław Ptak: Co ciekawe, poza siostrą grającą w siatkówkę nikt z moich najbliższych sportu nie uprawiał. Pamiętam, że od zawsze jeździło się na narty do Zwardonia, czy do Korbielowa. Oczywiście miało to wyłącznie rekreacyjny charakter. Startowałem później w barwach Czarnych Żywiec, ale w... kombinacji norweskiej. To były czasy liceum. W klasie maturalnej zająłem nawet 6. miejsce w rywalizacji seniorów w Małopolsce. Zdarzyło mi się nawet skakać w Szczyrku. Do dziś śmiejemy się na różnych spotkaniach, że mój rekord życiowy wynosi 56 metrów, a najlepsi skoczkowie osiągają obecnie odległości nawet kilka razy lepsze. Nie wszyscy pamiętają jednak te ciężkie narty. Żałowałem tak w ogóle, że je oddałem, gdy pojechałem na studia medyczne do Białegostoku. A tam też była wtedy mała skocznia. Jako ciekawostkę dodam, że skakałem również w... Gołdapii w zawodach o Puchar Nizin.
SportoweBeskidy.pl: A piłka nożna? S.P.: Też była, bo nie samymi sportami zimowymi człowiek żył. Grałem w Koszarawie Żywiec jako pomocnik z kilkoma znanymi zawodnikami tamtych czasów w składzie, że przywołam tutaj chociażby świętej pamięci Wiktora Duniewicza. Podczas studiów broniłem klubowych barw Gwardii Białystok, później Włókniarza Białystok, z którym przez rok byliśmy nawet w II lidze.
SportoweBeskidy.pl: Z futbolem pana losy związały się poprzez piłkarską reprezentację Polski w roli lekarza. Jak wspomina pan tamten okres? S.P.: Byłem lekarzem współpracującym z Polskim Związkiem Piłki Nożnej od 1978 roku. Funkcję doktora kadry pełniłem u trenerów Henryka Apostela, Waldemara Obrębskiego i Władysława Stachurskiego, jak również przez kilka miesięcy u Antoniego Piechniczka. Jakie to były czasy? Nie było tej atmosfery co teraz. Powód jest prosty – brakowało takich sukcesów, jak chociażby w czasach obecnych. Pojechaliśmy dla przykładu na turniej towarzyski do Hongkongu i... na wstępie przyjęliśmy „piątkę” od Japończyków. Choć co ciekawe dobrych zawodników nam nie brakowało. Marek Citko, Tomasz Łapiński, Jacek Zieliński, Andrzej Juskowiak, „Gucio” Warzycha... Poza olimpijskim sukcesem w Barcelonie dla polskiej piłki był to mimo wszystko przeciętny okres.
SportoweBeskidy.pl: Była też piłkarska przygoda w... Libii! S.P.: Tak się złożyło, że zdobyłem uprawnienia trenera piłki nożnej II klasy, kiedy w Białymstoku prowadziłem Włókniarza. Do Libii wyjechałem zwyczajnie za pracą i byłem tam w latach 1982-1985. Polski futbol był w tym kraju bardzo ceniony. Podjąłem się prowadzenia II-ligowego zespołu piłkarskiego. Okazało się, że zawodnicy tamtejsi mają naprawdę duże umiejętności, ale niestety w większości są indywidualistami. Nie wiadomo do końca kiedy dany piłkarz będzie chciał grać, a kiedy się rozmyśli. Nie mieli za to pieniędzy. Tylko rzeczywiście wyróżniający się zawodnik dostawał za swoją postawę na boisku jakąś lepszą pracę. Trenowaliśmy trzy razy w tygodniu, a w okresie Ramadanu nasze zajęcia odbywały się... w nocy. Ciekawie to wszystko wyglądało. Bardzo dużo graliśmy na piasku, co też było logiczne, bo miejscowość położona była nad samym morzem, w odległości około 100 kilometrów od Trypolisu. Spędziłem tam fajny czas, łącząc pracę lekarza z trenerką i pełniąc te obowiązki w polskim staffie. Utkwiły mi w pamięci serdeczne, miłe powitania, jakie ludzie tam stosowali. Po latach miałem wielką chęć tam wrócić, żeby powspominać, ale nigdy się nie złożyło. Natomiast spotkałem jednego z moich byłych podopiecznych w Warszawie, już kilka lat po powrocie do kraju. Natrafiliśmy na siebie w jakimś peweksie, można było tam kupić dobry alkohol (śmiech).
SportoweBeskidy.pl: Wielu kibiców kojarzy pana z Adamem Małyszem i kadrą polskich skoczków narciarskich. Jak tam pan trafił? S.P.: Ten etap rozpoczął się w 1996 roku. Jechałem do Warszawy i spotkałem się zupełnie przypadkowo z Markiem Siderkiem. Od rozmowy z nim przeszło do współpracy. Wprawdzie działałem wówczas w PZPN, ale uzgodniliśmy, że latem skupię się na piłce nożnej, a zimą na skokach narciarskich. Zaczynałem, gdy trenerem był Pavel Mikeska. Miał trudny charakter, bo uważał, że wiele rzeczy wie najlepiej. Ale miał również wyczucie, umiał zmotywować zawodników i zainwestował w to, żeby brać udział w Pucharach Świata, bo tylko to mogło podnieść ich poziom. Później trafiłem do sztabu Apoloniusza Tajnera i Piotrka Fijasa. No i na czasy „Małyszomanii”. Dało się odczuć tą wielką atmosferę, bo Adaś był lokomotywą napędzającą cały polski sport, nie tylko skoki narciarskie. A warunki były przecież wtedy bardzo trudne, nieporównywalne do czasów dzisiejszych w żadnej dziedzinie.
SportoweBeskidy.pl: Utrzymuje pan do dziś bliskie kontakty z Adamem i środowiskiem narciarskim z Wisły i okolic? S.P.: Cały czas. Z Adamem, ale i jego rodziną. Często żona Iza Małysz zagląda do nas do ośrodka w Bielsku-Białej. Bardzo dobrze znam się z rodzicami Adama. Sam bywa w Kozach, spotyka się chętnie z dziećmi niepełnosprawnymi, których mam pod opieką. Kiedyś przyjechał jeepem pełnym zabawek dla dzieci, które szybko znalazły swoich nowych właścicieli.
SportoweBeskidy.pl: Od lat kibicuje pan bielskim drużynom. S.P.: Przyznam panu, że człowiek z wiekiem stal się wygodny. Mówię to w kontekście Podbeskidzia, bo choć „Góralom” kibicuję z całego serca, to na stadionie bywam bardzo rzadko. Telewizja daje dziś ogromne możliwości, są powtórki, a na boisku jednak wszystkiego nie jest się w stanie uchwycić. Poza tym tyle tych meczów widziało się już na żywo z perspektywy boiska (śmiech). Od powstania klubu, czasów Ceramedu szedłem razem z nim, w momencie gdy przyjechałem do Bielska-Białej. Jest mi więc sport w tym mieście bardzo bliski. Oglądam, gdy tylko czas na to pozwala mecze siatkarzy i za każdym razem przeżywam je, jakbym na siatkówce był pierwszy raz.
SportoweBeskidy.pl: A kibice i nie tylko spotykają pana w ośrodku „Zdrowie”, czy na Bratków, gdzie przyjmuje pan pacjentów. S.P.: Ośrodek „Zdrowie” to takie moje uwieńczenie w zawodzie lekarza. Uważam, że trzeba dać z siebie coś więcej, jeśli ma się takie możliwości i chęci. Żeby być altruistą trzeba mieć środki, bo nie da się dawać, gdy się ich nie ma. W skład naszych placówek wchodzą poradnie, rehabilitacja, przychodzi do nas sporo ludzi w różnym wieku. Bardzo dużo z nich wraca, tworząc grupę stałych pacjentów. Co mnie cieszy osobiście to atmosfera, którą udało się tu stworzyć wspólnymi wysiłkami całej załogi „Zdrowia”.
SportoweBeskidy.pl: Dziękuję za rozmowę. S.P.: Dziękuję.