
Piłka nożna - III liga
Demjanowi Legia niestraszna
Im starszy, tym (czasami) piłkarz bywa lepszy. A gdy jest napastnikiem i do tego dostanie kredyt zaufania, to może zdziałać cuda. Jak Robert Demjan.
Nie ma chyba kibica piłkarskiego w Bielsku-Białej, który nie kojarzyłby słowackiego snajpera. Bo jego wyczyny, okraszone koroną króla strzelców Ekstraklasy, wszem i wobec były zauważane i doceniane. Robert Demjan, choć Słowak, to w zasadzie trochę już jak swój, to przecież jedna z ikon Podbeskidzia. I to tego Podbeskidzia w najlepszym wydaniu.
Idąc tropem sięgania do kart historii, nie ma pewnie też zbyt wielu świadomych fanów „kopanej”, którzy nie pamiętają wydarzenia z 8 czerwca 1997 roku. Na trwałe w annałach polskiego futbolu zapisał się mecz na Łazienkowskiej. Legia kontra Widzew. Klasyk. 86. minuta, 2:0 dla stołecznych i zbliżająca się feta wietrzących mistrzowski tytuł „Wojskowych”. Ale łódzki zespół prowadził wówczas Franciszek Smuda, któremu jak wiadomo piłkarskie cuda sprzyjają. I wtedy tak było, bo Widzew rzutem na taśmę triumfował w niebywałych okolicznościach 3:2.
Ale do rzeczy. Bo cóż ma przysłowiowy piernik do wiatraka? Otóż minionej soboty doszło do „małej” powtórki. Widzew podjął Legię. A dokładniej III-ligowy Widzew, pod wodzą Franza Smudy i w obecności – uwaga – 17 987 (!) kibiców, podjął rezerwy Legii. I wygrał – o ironio... 3:2, choć ze scenariuszem znacznie mniej dramatycznym niż 21 lat temu. A Demjan? Przypomniał o tym, że mimo 36. piłkarskich wiosen strzelać goli nie zapomniał. Dał Widzewowi prowadzenie 2:1 w 25. minucie meczu, a w mediach napotykamy się na coś takiego: „Słowak po prostu zawsze jest tam, gdzie trzeba”. Dodajmy, że to już jego ligowe trafienie numer 4 na wiosnę, od kiedy do łódzkiego klubu – aktualnego lidera rozgrywek i głównego pretendenta do awansu II-ligowego – dołączył.
Moment, w którym o Demjanie zrobiło się znów głośno zbiegł się z kolejnym remisem Podbeskidzia w stosunku 0:0. I tak, jak zatęskniliśmy za legendarną batalią Legii z Widzewem z końca lat 90., tak dziś z rozrzewnieniem wspominać możemy, że „Górale” też ofensywnie kiedyś grali. Legię też pokonać potrafili.
Idąc tropem sięgania do kart historii, nie ma pewnie też zbyt wielu świadomych fanów „kopanej”, którzy nie pamiętają wydarzenia z 8 czerwca 1997 roku. Na trwałe w annałach polskiego futbolu zapisał się mecz na Łazienkowskiej. Legia kontra Widzew. Klasyk. 86. minuta, 2:0 dla stołecznych i zbliżająca się feta wietrzących mistrzowski tytuł „Wojskowych”. Ale łódzki zespół prowadził wówczas Franciszek Smuda, któremu jak wiadomo piłkarskie cuda sprzyjają. I wtedy tak było, bo Widzew rzutem na taśmę triumfował w niebywałych okolicznościach 3:2.
Ale do rzeczy. Bo cóż ma przysłowiowy piernik do wiatraka? Otóż minionej soboty doszło do „małej” powtórki. Widzew podjął Legię. A dokładniej III-ligowy Widzew, pod wodzą Franza Smudy i w obecności – uwaga – 17 987 (!) kibiców, podjął rezerwy Legii. I wygrał – o ironio... 3:2, choć ze scenariuszem znacznie mniej dramatycznym niż 21 lat temu. A Demjan? Przypomniał o tym, że mimo 36. piłkarskich wiosen strzelać goli nie zapomniał. Dał Widzewowi prowadzenie 2:1 w 25. minucie meczu, a w mediach napotykamy się na coś takiego: „Słowak po prostu zawsze jest tam, gdzie trzeba”. Dodajmy, że to już jego ligowe trafienie numer 4 na wiosnę, od kiedy do łódzkiego klubu – aktualnego lidera rozgrywek i głównego pretendenta do awansu II-ligowego – dołączył.
Moment, w którym o Demjanie zrobiło się znów głośno zbiegł się z kolejnym remisem Podbeskidzia w stosunku 0:0. I tak, jak zatęskniliśmy za legendarną batalią Legii z Widzewem z końca lat 90., tak dziś z rozrzewnieniem wspominać możemy, że „Górale” też ofensywnie kiedyś grali. Legię też pokonać potrafili.