Piłka nożna - I liga
Sokołowski wspomina spadek z ESA. "A, cztery mecze u siebie, coś na pewno wygramy”
Marek Sokołowski z pewnością zalicza się do piłkarzy najbardziej zasłużonych w historii Podbeskidzia Bielsko-Biała. - Legendy to leżą na Powązkach - mówi były kapitan Górali.
- Zaczynałem w BBTS Włókniarzu Bielsko-Biała, czwarta liga. Nie było gdzie trenować, grało się na skrawkach, na żwirze, gdzieś między drzewami. „Rzuć piłkę i gramy”. I się grało. To nawet nie wyglądało jak szkolenie. Nie było perspektyw. Wcześniej w Bielsku najwyżej był BKS, który za Piechniczka i Młynarczyka grał w barażach o I ligę. Przegrali z GKS-em Katowice, na tym się piłka skończyła, bo Młynarczyk z Piechniczkiem za chwilę odeszli. Grałem do 18 roku życia, zadebiutowałem w IV lidze, potem spadliśmy. Po spadku było połączenie 3 klubów. Zaczęło się coś profesjonalnie dziać, podpisałem wtedy w okręgówce pierwszy zawodowy kontrakt opiewający na 500 złotych, miał chyba ze sto stron. Ale to dawało poczucie, że coś z tej piłki może się urodzić. I były awanse, zrobiło się o klubie głośniej. Pojawiły się jednak problemy finansowe i wybijających się zawodników, Tomka Moskałę, Sebastiana Olszara czy moją skromną osobę sprzedano - wspomina początki swojej kariery Marek Sokołowski w rozmowie z Weszło.
42-latek z Bielska-Białej trafił do KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Wkrótce zasłynął z gry w Grodzisku Wielkopolskim. Latem 2008 roku Józef Wojciechowski wykupił jednak licencję Groclinu na grę w ekstraklasie i tak klub przeniósł się do stolicy, występując w najwyższej klasie rozgrywkowej jako Polonia Warszawa. Od tego momentu Sokołowski reprezentował Czarne Koszule. To były tłuste, lecz niełatwe lata.
- Zespół był dobry, ale za dużo było indywidualności. Czasami coś nie zgrało, nie da się zrobić zespołu na kolanie. Po jednym z meczów powiedział: – Moi robotnicy by lepiej zagrali, więc będziecie jeść to, co je się na budowie. W przerwie miedzy treningami przywozili nam wtedy bułkę i flaki, a my musieliśmy je jeść - wspomina, dodając - Wojciechowski miał swoich ulubieńców. Tak było ze Smolarkiem, do którego nie mówił „Ebi”, ale „Edi”.
– A ty, Edi, faken, ile bramek mi obiecałeś? Ile?!
– Dziesięć.
– A ile, faken, strzeliłeś?!
– No trzy.
– No to k**wa! Zap*****laj na trening!!! Trenuj, bo cię wy******lę!!! Trenuj k**wa!!!"
Do Bielska-Białej Sokołowski wrócił w 2011 roku. Wkrótce stał się ikoną Podbeskidzia. - Legendy to leżą na Powązkach. Czy ja jestem legendą? Z jednej strony nie było w Bielsku piłkarza, który miałby tyle meczów w lidze. Prawie 200 występów w Ekstraklasie w samym Podbeskidziu, mecze jeszcze w czwartej lidze. Jeżeli Podbeskidzie ma mieć jakiegoś zasłużonego piłkarza, to wydaje mi się, że się łapię. Ale legenda? Nie wiem. Legenda to raczej wychowanek, który gra długie lata, robi coś dla klubu, całe życie mu poświęca, pomaga, wtedy tak. Ale póki co z klubu nie ma nawet żadnych zapytań o moją osobę - podkreśla.
Jednym z trudniejszych momentów w piłkarskiej karierze bielskiego defensora był spadek Górali z ekstraklasy. - Boli to, że z meczu na mecz byliśmy pewni, że się utrzymamy. „A, cztery mecze u siebie, coś na pewno wygramy”. Przez to, że mieliśmy tych meczów za dużo, wdarła się taka a nie inna atmosfera. Bo jakbyśmy walczyli o utrzymanie od początku grupy spadkowej, wygralibyśmy dużo więcej meczów. Przez parę lat praktycznie cały czas byliśmy pod prądem. Graliśmy z taką świadomością, że każdy mecz trzeba wygrać, bo za chwilę może się zrobić ciepło, a wiedzieliśmy, że po spadku Podbeskidzie szybko się nie pozbiera. Zresztą widać to teraz, dopiero po trzech latach ma szansę awansować. Mieliśmy być w ósemce, a spadliśmy. Kuriozum. Tego się nie da wytłumaczyć. Wszyscy byli pewni, że skoro mamy tyle punktów, tyle meczów, to nic się nie może stać - zauważa.
Cały wywiad do przeczytania TUTAJ.